piątek, 26 października 2012

Bardzo zajebiście - Nocny wjazd na Borżawę (cz.4)




Rano zwlekamy się powoli. Obliczamy, że do granicy mamy jakieś 50 km. Zjeżdżamy na asfalt i po pięciu minutach widzimy… przejście graniczne. Trochę chyba się rąbnęliśmy z tymi kilometrami. Ukraina odprawia nas bez problemu, Naddniestrze też. Kawa w Tyraspolu w knajpie Dolce Vita i znów granica.  

Dojeżdżamy do punktu kontrolnego Mołdawskiej policji. Oczywiście musimy zapłacić „ekologię”. Mimo to funkcjonariusz zaprasza mnie do małego pomieszczenie i mówi, że muszę zapłacić 5 euro za wprowadzenie motocykli do jakiejś tam bazy. Pytam o co chodzi, bo wcześniej, a jechaliśmy już przez ten punkt kontrolny, do żadnej bazy tych motocykli nikt nie wprowadzał. 
 

Tłumaczy coś pokrętnie i coś przepisuje z dowodu rejestracyjnego i paszportu do komputera. Myślę sobie, piętnaście minut i cię załatwię, a on nagle: „Kilka dni temu miał pan urodziny”. Wstaje i składa mi życzenia. Dobra, masz te pięć euro, może kupisz coś fajnego dzieciom.

W Mołdawii motocyklistów pozdrawiają nie tylko motocykliści, ale i kierowcy. Nas pozdrawia trąbiąc i machając do nas sam patrol policji. Inny patrol pytamy o drogę na granicę z Ukrainą.



Dojeżdżamy. Zatrzymujemy się przed stopem. Jedziemy powoli do okienek celników. Stajemy. Nie ma nikogo. Powoli ruszamy rozglądając się dookoła. Nikt nie biegnie, nikt nie macha, ani żywej duszy. Dobra. Podjeżdżamy do ukraińskiej celniczki. – Nie mamy wyjazdowej pieczątki z Mołdawii proszę pani, ale tam nikogo nie było – mówię. – To problem Mołdawii, nie nasz – odpowiada. Aha! Celnik pyta oczywiście, czy nie mamy narkotyków i broni. Pyta o motocykle, ile kosztują, o dane techniczne. –Skąd jedziecie? – zagaduje. – Aaa, z Rybakowki! Mnóstwo alkoholu i ładne dziewczyny, co? – mruga porozumiewawczo. Z uśmiechniętymi gębami potwierdzamy.

Ruszamy do Chocimia. Kilkadziesiąt kilometrów przed robimy zakupy. Znów kilku osobom opowiadamy o wyprawie. Od jednego gościa z Kamienia Podolskiego dostaję telefon. Organizuje spływy kajakowe, wyjazdy na Krym i Pan B wie, co jeszcze. Do miasta dojeżdżamy po zmroku. Lokujemy się w hotelu. Czas na prysznic.



Rano jedziemy zobaczyć twierdzę. Stoimy na parkingu, na który chwilę po nas wjeżdża potężna grupa motocyklistów z Polski. To Rajd Katyński wraca do domu. Gadamy dłuższą chwilę o 6 tygodniowej wyprawie do Kazachstanu jednego z członków rajdu. Opowiada, że po roku przygotowań pracodawca nie chciał mu dać tak długiego urlopu, więc walnął papierami i pojechał. W jakim my chorym kraju żyjemy i w jakich durnych firmach pracujemy! 
 

Jedziemy szukać fajniejszego miejsca na sfotografowanie twierdzy. Kilka razy musimy zawracać, bo droga się kończy. W końcu wąską ścieżką docieramy nad rzekę. Zakopujemy lekko motocykle i fotografujemy. Poziom rzeki jest tak niski, że w sporym błocie możemy podjechać pod mury. Mizer startuje, a ja niestety nie mogę ruszyć trampka i zakopuję się coraz głębiej. Szybka pomoc Piotrka, podjeżdżamy bardzo blisko twierdzy i robimy zdjęcia, na które nie mielibyśmy szans, gdyby poziom rzeki był wyższy.





Ruszamy w stronę Zakarpacia. Odwiedzamy po drodze przepiękne Czerniowce. Mizer przeciska się w dużych korkach. Ja z sakwami nie daję rady. Gubimy się. Na szczęście Piotrek zauważa mnie czekającego na parkingu. Nie ma roamingu i mogę sobie dzwonić. Spotykamy po drodze panią Halinę. Opowiada (oczywiście po Polsku) o sobie i zaprasza nas następnym razem do siebie. Jedziemy jeszcze pod uniwersytet oraz siedzibę arcybiskupów i odjeżdżamy z tego pięknego miasta.



W miejscowości Dolina stajemy na zakupy. Przejeżdżając obok przystanku widzę leżącego na ławce człowieka. Podchodzę do niego. Najprawdopodobniej jest pijany w sztok, ale może nie. Mizer czeka, a ja wracam do patrolu milicji, który trzepie samochody na pobliskim rondzie. – Panowie, tam leży na ławce człowiek, prawdopodobnie jest pijany, ale może trzeba zadzwonić po pogotowie – mówię. Patrzą na mnie jak na idiotę i z politowaniem odpowiadają: Dobrze, dobrze zaraz sprawdzimy. Czyli w wolnym tłumaczeniu: Jedź już palancie z Polski i nie truj nam tyłka.


Skręcamy w podrzędną drogę, skracając sobie odcinek do miejscowości Matkiw. Jest już ciemno. Jadący z naprzeciwka samochód oślepia mnie. Kiedy odzyskuję wzrok wprost spod kół wytacza się na pobocze pijak. Gdybym tam był sekundę wcześniej doszłoby do wypadku. Wolę nie myśleć…! Wijemy się górskimi serpentynami. Stajemy na chwilę żeby przeczytać mapę. Widzimy gościa, który pcha Ładę. Pomagamy uruchomić samochód, ale akumulator nie żyje. Dzwonią po kumpla, który ma przywieźć nowy. 
 

Następny przystanek wymusza temperatura. Muszę założyć polar. Zatrzymujemy się przy domkach letniskowych. Myśleliśmy, że może jest tam knajpa i napijemy się herbaty, ale nie. Podchodzi do nas Ukrainiec i Czech. Mówimy, że jedziemy na połoninę Libohora, na co Czech: Przecież kilometr stąd jest zjazd na Borżawę. Widzę uśmiech na twarzy Mizra. 
 

Jest ok. godz. 22 gdy zaczynamy nocny wjazd na połoninę. Chcieliśmy wjechać rok temu za dnia, ale pogoda nam to uniemożliwiła. Stajemy i zastanawiamy się, w którą drogę skręcić. Podchodzi do nas mocno pijana kobieta i pyta, co tu robimy. – Jedziemy na Borżawę – odpowiadamy. – O tej godzinie?! Proszę was, nie jedźcie tam! Tam jest stromo i niebezpiecznie – ostrzega. – Dobrze proszę pani, podjedziemy kawałek i jeśli będzie źle, to wrócimy – uspokajamy.

Ruszamy. Przed nami wyrastają domki dla turystów. Jeszcze raz pytamy o drogę. Dziewczyny i chłopaki przyjechali terenówkami z Kijowa. Mówimy o naszym planie. Nie wiedzą, gdzie jest Borżawa i łapią się za głowę. – Zostańcie z nami do rana mamy gorzałkę, jedzenie, pojedziecie jak będzie widno – namawiają. Częstują nas kawą i ciepłą zupą. Robimy wspólne zdjęcie i o 23 ruszamy do góry. Przygoda musi być.


Początkowo idzie bez problemu. Są kamienie, ale jakoś to wszystko odpuszcza. Po jakimś czasie droga staje się jednak coraz bardziej stroma, a kamienie coraz większe. Ciężko przejeżdża się mocno nachylone kamieniste zakręty, świecąc na ich zewnętrzną część. Trudno po ciemku wybrać odpowiedni tor jazdy. 
 

Mizer zalicza pierwszą glebę, chwilę potem leżę ja. Jest mocno pod górkę. Z trudem startujemy. Mizer chce się wycofać ze stromego podjazdu, na którym KTM postanowił wyłączyć silnik, a nie ma szans żeby z tego miejsca ruszyć.Cofa. Potyka się i pięknym saltem ląduje kilka metrów niżej na kamieniach. 
 

Jesteśmy już mocno zmęczeni, chce nam się pić, a na dodatek okazuje się, że Piotrek zgubił wodę. Kolejna gleba jest moja. Stoję tak, że bez pomocy Mizra nie ruszę. Schodzi w dół i pomaga. Pełna „pyta” i jakoś wyjeżdżam. Po chwili robi się płasko i decydujemy się rozbić namiot. Przecież w tej ciemności nie widzimy co jest przed nami. Po szesnastu godzinach jazdy zakończonych wjazdem na Borżawę jesteśmy solidnie padnięci. Jemy kupioną w Dolinie kiełbasę, pijemy piwo i idziemy spać.


Rano budzi mnie dźwięk motocykla. Odsuwam namiot i przecieram oczy ze zdziwienia. Pod górę zasuwa radziecka m-ka. Skacze na kamieniach raz w jedną, raz w drugą stronę i pnie się do góry. Robię zdjęcie wschodu słońca i idę spać. Za chwilę kolejna pobudka. Jakiś pies dobiera się do resztki kiełbasy w mojej sakwie. Skąd on się tu wziął? Jesteśmy na połoninie, nie wiadomo co się będzie dzisiaj działo, a to nasza ostatnia kiełbasa. Nie dałem biedakowi nawet kawałka. Wstyd!



Znów słyszę dźwięk motocykla. Ta sama m-ka wraca z góry. Wychodzę przed namiot. Zatrzymuje się. 300 kilo żelastwa, 750 cm pojemności. Rozmawiam chwile z kierowcą.– Jeżdżę tu też czasem z żoną na borówki – informuje. – My wjeżdżaliśmy wczoraj w nocy – mówię z duma. – Tak, tak, ja też często wjeżdżam tu nocą – dodaje. Kurde, moja duma pęka jak bańka mydlana! – Mięliśmy kilka gleb, momentami było ciężko – szukam zrozumienia. – Kwestia przyzwyczajenia – odpowiada z uśmiecham i rusza w dół.




Zbieramy się powoli i ustalamy, że ze względu na brak wody dojeżdżamy tylko do trudnego podjazdu przed szczytem, który znamy z opowieści, i wracamy. Jedziemy. Przed nami wyrasta tenże podjazd. Patrzę na Mizra i już wiem, że jednak jedziemy dalej. Pierwszy atakuje Piotrek, a ja robię zdjęcia. Podjeżdżają do mnie Austriacy na endurakach. Pytają gdzie jadę. – Tam gdzie teraz jedzie mój kumpel – pokazuję palcem. Są mocno zdziwieni.








Startuję. Początek jest ok. Przed szczytem na prawdę stromo i kamienie. Odkręcona manetka, pełne skupienie i jestem na górze. Jedziemy dalej? No pewnie. Przed nami trochę płaskiego i zjazd. Jakoś idzie. Potem znów płasko. Pokazujemy palcem miejsce, do którego planujemy dojechać i ruszamy. Trampek gaśnie. – Mizer, chyba zaczyna brakować mi paliwa – mówię. Musimy odpuścić. Decydujemy się zawrócić. Bez paliwa polegniemy. 
 

Przed nami prosty podjazd, zjeżdżaliśmy już tędy, więc go znamy. Pierwszy jedzie Mizer. Przed końcem zalicza glebę. – Piotrek – mówię pod nosem – taki prosty podjazd, a ty się przewracasz? Ruszam pewny siebie. Przed szczytem leżę ja. Jak to kurde możliwe? Jest tak stromo, że musimy sprowadzić motocykle na dół. Jeszcze raz próbuje Piotr. Ma problem w postaci tank baga, który nie pozwala mu się wychylić do przodu podczas podjazdu. Leży. 



Jadę ja. Kamień podbija mi przednią oponę tracę równowagę skręcam w lewo, trochę jeszcze walczę i leżę. Wypijamy ostatnie krople coli i sprowadzamy maszyny na stanowiska startowe. Rusza Mizer i wreszcie wjeżdża. Ja w między czasie jem łapczywie borówki. W nich jest trochę wody.



Nagle patrzę, że Mizer gna w dół. Staje obok mnie. – Po co zjechałeś? – pytam. – Stary tam jest płasko, mnie zdechł akumulator, a kopka nie działa – odpowiada. Próbuję go zapalić na zjeździe. Zapala, ale Kat gaśnie. Kopiemy na przemian kilka minut. Zapala. 

Ruszam także, idzie mi nieźle, już witam się z gąską, a tu nagle Transalp słabnie. Odkręcam manetkę - zero reakcji. Jestem przed szczytem, a on zwalnia i zwalnia. Manetka odkręcona do końca i nic. Staję. O co chodzi?! No tak nie odkręciłem kranika! 
 


Podjeżdża Piotrek. Jestem na tyle blisko, że wpychamy trampka na pierwszym biegu na górę. Nie mam siły jechać tego jeszcze raz. Nie bez wody. Jem łapczywie borówki. Piotrek jeszcze raz podjeżdża, tym razem bez tank baga i daje radę. Jesteśmy wykończeni. Niepozorny podjazd zniszczył nas doszczętnie. 



Przed nami ostry zjazd w dół. Chwilę po tym przejeżdżamy obok miejsca, w którym w nocy spaliśmy. Wjeżdżamy na kamienistą drogę, która wczoraj trochę nas zmęczyła. W dzień jest prosta. Bez problemu się po niej przemieszczamy. Jadę dosyć wolno, bo po tylu glebach owiewka trzyma się na kilku śrubach i mam wrażenie, że odpadnie. 

Widzę malutki strumień. W zasadzie ledwie płynie, ale między kamieniami jest trochę wody. Wkładam łapę, a woda robi się błotnista. Mam to gdzieś. Piję tę breję. W knajpie na dole wypijamy litr coli. Ożywamy!


Od tego momentu zaczynamy powrót do domu. Nasza wyprawa dobiegła końca. Późnym wieczorem rozbijamy namiot niedaleko drogi. Zaczyna padać i jest ciemno, nie mamy czasu, żeby szukać czegoś lepszego. Leje całą noc, temperatura mocno spada, w końcu to góry. Rano pada dalej. Składamy obozowisko i jedziemy w stronę Ustrzyk.


Asfalt, po którym się przemieszczamy, to jedna wielka dziura. Mizer musi na mnie czekać, nie jestem w stanie jechać szybko, bo trampek zgubi nadwyrężone plastiki. Pada i jest tak zimno, że nie możemy jechać szybciej niż 50 – 60 km/h. Rękawiczki przemakają nam po 15 minutach. Co pół godziny musimy zatrzymywać się na kawę. Mam tak zgrabiałe ręce, że nie mogę przekręcić stacyjki.


Pod mostem widzimy grupę motocyklistów z Polski. Chłopaki przyjechali pojeździć po Zakarpaciu. Okazuje się, że jeden z nich kupił jakiś czas temu od Mizra Ducati. Częstują nas kawą, gadamy chwilę i jedziemy. Po kilkudziesięciu kilometrach musimy znów stanąć. Jesteśmy mocno przemarznięci. Podjeżdżam pod jakąś knajpkę. Mizer stoi na asfalcie i coś majstruje przy KTM-ie. Spycha go w moją stronę. Co się stało? Odkręciła mi się dźwignia zmiany biegów. Wibracje KTM-a! Mięliśmy szczęście, że się zatrzymaliśmy. Jedziemy wolno, w zasadzie nie zmieniając biegów. Piotrek mógł przejechać kilkanaście kilometrów nie wiedząc, że nie ma dźwigni. Pijemy kawę i jemy.


Na granicy kolejka na siedem samochodów. Ładujemy się na sam początek. Na każdej granicy kierowcy machali, żebyśmy przejeżdżali. Robimy tak i tu, ale tu nikt nie macha. Z auta wysiada paniusia (Polka), która zaczyna mnie opierniczać, że się wepchnąłem. Zapraszam panią, żeby pani postała z nami chwilę na tym deszczu, to zrozumie, dlaczego podjechaliśmy bez kolejki. Przez dwa tygodnie wszyscy nam pomagają i odzwyczailiśmy się już od takich zachowań. Jesteśmy niestety prawie w Polsce! 
 

Ukraińska celniczka patrzy w paszporty, na nas i mówi: „strasznie wyglądacie”. Nie zaprzeczamy. Polscy celnicy też wpuszczają nas bez kolejki. Rozumieją, że jest ciężko. Jedziemy powoli i stajemy jak wcześniej co 50 - 60 km. Przestaje padać dopiero za Tarnobrzegiem. Zakładamy na siebie wszystko co mamy. Po zmroku na jednej ze stacji kupujemy kilka par roboczych rękawic i zdejmujemy te przemoczone. Ostatnią kawę pijemy za Białobrzegami. Przybijamy piątki, rozdzielamy się, jedziemy do domów.
 

O drugiej w nocy, po szesnastu godzinach, jesteśmy w swoich domach. Skończyła się fajna, bezproblemowa i beznapinkowa wyprawa. Szesnaście dni bez najmniejszego zgrzytu między uczestnikami. Oby każda była taka, to daleko zajedziemy!

Jeżeli chcecie przeczytać relację z tej wyprawy oczami Piotra zapraszam na stronę: endurovoyager.com 




Zdjęcia:
Piotr Mizerski Endurovoyager
Emil Barwaniec BezAsfaltu

niedziela, 21 października 2012

Bardzo zajebście - Rybakowka, kobiety i śpiew (cz.4)




Tego dnia w bazie Kosmos na zlocie Рыбаковка 2012 "Назад в детство" są głównie organizatorzy imprezy. Goszczą nas wylewnie. Z samowara leci samogon,  na zagrychę dostajemy sało - wyśmienite do tego sportu, a także liczne kanapki. Gospodarze są rewelacyjni, po dwóch godzinach jesteśmy już nieźle wstawieni. Idziemy więc tańczyć. Ciągle kogoś nowego poznajemy i ciągle zapisujemy telefony i maile.  I tak do 3 w nocy. 

Rano szybka kawa w pobliskim sklepie i jedziemy „poendurzyć”. Malownicze szutry przelatują pod kołami. O, znów wyschnięte jezioro! Ładujemy się. Błocko trzyma motocykle jakby jechały po szynach. Świetnie się bawimy! Śniadanie kupujemy  w maleńkim sklepie na wsi. Cenę za zakupy ekspedientka oblicza  na prawdziwym liczydle. Jemy na plaży, w zacumowanej małej łódce. Wracamy, znów przewijając po kołami polne drogi.






W bazie Kosmos coraz więcej ludzi. Impreza zaczyna się rozkręcać. Ściskamy się z wszystkimi z wczoraj i poznajemy kolejnych wspaniałych towarzyszy najbliższych trzech dni. Na scenie rozgrzewa się zespół Plaxy z Moskwy. Poznajemy Kadeta, Sanie, Ryżego i  Alka z Mikołajowa, Szendryka, który przyjechał na wielkim trójkołowcu z silnikiem Zaporożca, Maradonę z Moskwy, Alexandera Che Leykina – basistę Plaxy, Vitala Panzera i wielu innych. No i się zaczyna! 
Szendryk
Od lewej: Sania i Kadet
Maradona
Sania
Ryży

Będąc już trochę podpity, wyjawiam Sani skrywaną od rana tajemnicę. Dzisiaj mam urodziny. Ja pierniczę, po sekundzie stół zapełnia się kieliszkami z wódką i niezliczoną ilością piwa. Wjeżdżają szaszłyki. Muszę przyznać, że nie kupiłem nawet kawałka napitki i zagrychy. Chciałem, ale Sania który zapełnił stoły mówi – „Jesteście naszymi  gośćmi, wy nie płacicie!!!”. Nalegam, ale nic to nie daje. Jak przyjedziemy do Polski będziemy waszymi gośćmi.
Odtąd wszystko co jest na stole jest wspólne, nawet papierosy. W prezencie od Sani dostaję koszulkę i pierścień z trupią czachą, od Ryżego pierścień z orłem, nagle Vital wyskakuje z koszulki i pierścienia z wilkiem. Paraduję w giftach do końca imprezy. Na stół wjeżdżają pomarańcze z wykałaczkami zamiast świeczek. Dmucham. 



Plaxy, rockowy zespół z Moskwy, daje niezły koncert. Nagle słyszę jak ze sceny płyną życzenia urodzinowe dla mnie. Wzruszająca chwila, nie powiem. Tańczymy do upadłego, pijemy do upadłego z naszymi przyjaciółmi i znów tańczymy do upadłego. Okazuje się przy okazji, że nie jest jak myśleliśmy sobota, tylko piątek. Nawet fajnie. Mamy dzień do przodu. 


Nagle przy wielkiej rurze przed sceną pojawia się czarnowłosa striptizerka. Nasz zamglony alkoholem wzrok wyostrza się na kilka minut! Po występie Mizer zostaje twórcą pewnego powiedzonka. Jedna z naszych znajomych pieszczotliwie woła do nas: „Polska morda”, na co Mizer bez zastanowienia, odpowiada: „Ukraińskie cycki”! Od tej pory to one stają się hasłem przewodnim imprezy. Pijemy za nie toasty krzycząc – „за що, за сиськи, сиськи, сиськи! ” I tak do późnej nocy.




Kurcze, o 9 rano plaża jest pełna ludzi. Tych samych, którzy wprowadzali się wczoraj w podobny do naszego stan. My ledwie kręcimy. Kadet wyciąga nas na kąpiel w morzu. Składamy się szybko do kupy. Spotykamy Sanię, Ryżego i chłopaków w knajpie przy plaży. Wyglądają rześko. Siadamy i mówimy że dzisiaj się zbieramy z powrotem do Polski. Szybka akcja kumpli i już dzisiaj nie możemy wsiąść na motocykle!

Mamy talony na śniadanie. ­ Wywalcie je mówi Sania idziemy do Santiechnika na płow. No takiego,  to jeszcze nie jadłem. Robiony w wielkim żeliwnym kotle, podany wielką maczetą. Jest przepyszny. Do płowu wypijamy spiritus z sokiem z brzozy. Rewelacyjny trunek. Polecam!

Na plaży zaczynają się konkursy. Pierwszy to wyścig dwóch motocykli z przywiązaną z tyłu oponą, na której siedzi lub leży człowiek. Bierzemy z Mizrem udział, ale nie idzie nam najlepiej. Jakoś dziwnie się jeździ z takim balastem. Drugi to konkurs bikini. Trzeci to walki w błocie, oczywiście pań! Wzrok znów wyostrzony.  

















Po konkursach wracamy do stołu. Kadet powiada nam o swojej trwającej trzy miesiące wyprawie po Rosji. Jak zabrakło mu kasy, to pracował chwilę i znów na siodło. Spotykamy również Kota, dzięki któremu tu jesteśmy. A miał nie przyjeżdżać! Ściskamy się serdecznie. 


Scenariusz następnych godzin jest następujący: pijemy (oczywiście nie płacąc, choć staramy się zapłacić), gadamy, tańczymy, wyostrzamy zamglony alkoholem wzrok podczas kolejnego striptizu (tym razem w wykonaniu blondynki) i wychylamy toasty za pewną część kobiecego ciała. Ryży z Mikołajowa nagle rzuca tekst, oceniając trafnie sytuacje w jakiej jesteśmy: Bardzo zajebiście! I już wiem, jaki tytuł będzie miała relacja z wyprawy. 


W nocy na plaży jest pokaz ognistego tańca. Tradycją zlotu jest też demolka zaporożca z milicyjnymi emblematami. Na początku zostaje potraktowany młotami, nogami, potem rozsierdzona ekipa wrzuca go morza, a na końcu zostaje wyciągnięty z wody i spalony. Kładę się spać ok. 3 trzeciej w nocy. Mizer jeszcze biesiaduje.



Poranek jest dość ciężki. Sania proponuje, żebyśmy zostali jeszcze jeden dzień, a potem pojechali do niego do Mikołajowa. Niestety dzisiaj musimy definitywnie zacząć odwrót. Około 15 ściskamy się serdecznie z kumplami i jedziemy w stronę Odessy.  Stajemy w okolicy portu. Podjeżdża do nas gość na Gold Wingu. Pyta skąd, dokąd. Z Rybakowki?  Też tam wczoraj byłem. Zostańcie u nas właśnie mamy imprezę na plaży. Chwila zawahania, bo w zasadzie nie mamy planu na dalszą część wyprawy…  Jednak jedziemy dalej.

Stajemy jeszcze na chwilę w okolicy Schodów Patiomkinowskich. Mizer idzie zrobić zdjęcia. Już mięliśmy włączać silniki, kiedy podszedł do nas Jarosław z Lwowa. Opowiadamy oczywiście skąd, dokąd i że jeszcze nie mamy planu co dalej. Mniej więcej wiemy, że chcemy wracać przez Zakarpacie. To jedźcie koniecznie na połoninę Libohora, oddzielajacą zakarpacką i lwowską oblast. W drodze na nią moja siostra ma knajpkę, w której możecie coś zjeść.

No to mamy nowy plan podróży. Jarosław prowadzi właśnie kurs nurkowy, a z zawodu jest duchownym. Służył w Afganistanie. Ma, jak większość spotkanych przez nas ludzi, znajomych w Polsce. Żegnamy się z popem i byłym żołnierzem Jarosławem i ruszamy na granicę z Naddniestrzańską Republiką Mołdawii.
 
Przejeżdżamy sporą ilość kilometrów, choć ostanie dni mocno nas zmęczyły. Kupujemy tylko piwo i jedziemy szukać noclegu. Mizer sprytnie skręca w szuter i po kilku minutach rozbijamy się w głuszy, z dala od zabudowań. Wypijamy piwo i w sekundę zasypiamy.CDN












Zdjęcia:
Piotr Mizerski Endurovoyager
Emil Barwaniec BezAsfaltu