sobota, 24 listopada 2012

Offroadowe ćwiczenia dla ciężkich enduro!



Znalazłem ostatnio w internecie kilkanaście krótkich filmów z treningu ciężkim enduro. Kilka z tych ćwiczeń już jakiś czas temu przestudiowałem na placu u Dandiego

To bardzo pomaga!!!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Jednośladowa ciężarówa i wielki piach


Nudna niedziela, jeden telefon i jedziemy z Wojtkiem (fffactory.pl) rozweselić twarze. Obaj lubimy terenowe zabawy i świeże powietrze. Pojechaliśmy na wielki piach. Ja z Transkarpatem mark II (jedynkę ma Tomasz z endurovoyagera), a Wojtas z Landroverem i kamerą. 

Gadaliśmy, jeździliśmy, gadaliśmy, kręciliśmy, gadaliśmy i powstał krótki film o 210-cio kg motocyklu. 

Trampek niestety prawie pozbawiony tylnej opony, w niektórych partiach piachu (co można zauważyć) nie mógł ruszyć z miejsca. 

Fajne są takie obrazki, bo widać na nich jakie byki człowiek w kółko popełnia. Wrócę tu kiedyś na nowych gumach. 

Proszę cię święty Mikołaju o nowe opony do Transkarpata! Od razu powiem, że nie byłem grzeczny i co gorsza nie mam zamiaru być!

"Kamerował" i montował fffactory.pl

poniedziałek, 12 listopada 2012

Prawie jak Dakar




W sobotę z Promykiem, Jurkiem z endurovoyagera, Arturem i Rafałem pojechaliśmy na wielki piach trochę potrenować. W Roztoce dołączyła do nas Asia (yoart.eu), która nie ma chwilowo motocykla i dzięki temu mogła zrobić nam fajne zdjęcia. Przy okazji gdybyście słyszeli o jakiejś Wr-ce, DRZ-cie godnej polecenia to dajcie znać! 

W Roztoce pijemy herbatę, żeby rozgrzać Artura, który zmarzł w stroju Rockersa (bo na co dzień  jeździ Kawasaki Zephyr zwanym LED ZEPHYR), dosiadając nowego Dominatora Rafała. Po herbacie Rafał przesiadł się z Afryki, którą jechał, na Domina, a Artur na Afrę, bo ta przynajmniej ma owiewkę. 

Na piaskownicę przyjeżdżamy lekko spóźnieni. Jerzy w miedzy czasie trochę ją naruszył. Stoi i czeka na nas. Dojeżdżamy i widzimy na piachu ciężarówkę. Ciężarówkę? A no tak, załoga R-SIX TEAM w składzie: Robert Szustkowski, Jarosław Kazberuk oraz Robert Szustkowski jr. trenowała przed kolejnym Dakarem. Ścigają  się UNIMOG-iem U400 z numerem N° 558. - Poczuliśmy się trochę dakarowo. Obiecaliśmy, że będziemy trzymać kciuki!


- Nie wjeżdżajcie przez chwilę - proszą w trosce o nasze bezpieczeństwo chłopaki z zespołu -  bo możemy was nie zauważyć i będzie nieciekawie. Z przyjemnością czekamy oglądając trening. Rozmawiamy o aucie. Śmiejemy się, że pali 100 na 100. O nie, pali 80, odpowiadają!

Mercedes odjeżdża, a  część ekipy wsiada do osobowego BMW, w slangu terenowców "płaszczaka". Liczne systemy elektroniczne nie pozwalają mu wyjechać z piachu w którym utknął. Pomagamy je wypchnąć.

Ładujemy się na piach. Łatwo nie jest, bo Unimog zostawił po sobie spore koleiny. Promyk, Artur i Rafał pierwszy raz na takiej nawierzchni, ale zasuwają jak trza! Gleb nam nie brakuje. Tu przynajmniej lądowanie jest miękkie. Po ostatniej wyprawie po Ukrainie, Rumunii i Mołdawii opony mojego trampka nadają się do wyrzucenia i ciężko jest mi się rozpędzić, a najciężej wystartować. Żeby stanąć muszę zakopać tył, żeby ruszyć muszę przewrócić Transkarpata, podsypać w bruzdę po tylnej oponie piasek postawić go z powrotem, dwójka i ogień!   





Tak dają prawdziwi Rockersi












Na koniec rozpalamy ognisko, jemy kiełbaski (kto jadł, ten jadł, wegetarianie też byli wśród nas) i po zachodzie słońca wracamy do domów.


Zdjęcia yoart.eu

piątek, 26 października 2012

Bardzo zajebiście - Nocny wjazd na Borżawę (cz.4)




Rano zwlekamy się powoli. Obliczamy, że do granicy mamy jakieś 50 km. Zjeżdżamy na asfalt i po pięciu minutach widzimy… przejście graniczne. Trochę chyba się rąbnęliśmy z tymi kilometrami. Ukraina odprawia nas bez problemu, Naddniestrze też. Kawa w Tyraspolu w knajpie Dolce Vita i znów granica.  

Dojeżdżamy do punktu kontrolnego Mołdawskiej policji. Oczywiście musimy zapłacić „ekologię”. Mimo to funkcjonariusz zaprasza mnie do małego pomieszczenie i mówi, że muszę zapłacić 5 euro za wprowadzenie motocykli do jakiejś tam bazy. Pytam o co chodzi, bo wcześniej, a jechaliśmy już przez ten punkt kontrolny, do żadnej bazy tych motocykli nikt nie wprowadzał. 
 

Tłumaczy coś pokrętnie i coś przepisuje z dowodu rejestracyjnego i paszportu do komputera. Myślę sobie, piętnaście minut i cię załatwię, a on nagle: „Kilka dni temu miał pan urodziny”. Wstaje i składa mi życzenia. Dobra, masz te pięć euro, może kupisz coś fajnego dzieciom.

W Mołdawii motocyklistów pozdrawiają nie tylko motocykliści, ale i kierowcy. Nas pozdrawia trąbiąc i machając do nas sam patrol policji. Inny patrol pytamy o drogę na granicę z Ukrainą.



Dojeżdżamy. Zatrzymujemy się przed stopem. Jedziemy powoli do okienek celników. Stajemy. Nie ma nikogo. Powoli ruszamy rozglądając się dookoła. Nikt nie biegnie, nikt nie macha, ani żywej duszy. Dobra. Podjeżdżamy do ukraińskiej celniczki. – Nie mamy wyjazdowej pieczątki z Mołdawii proszę pani, ale tam nikogo nie było – mówię. – To problem Mołdawii, nie nasz – odpowiada. Aha! Celnik pyta oczywiście, czy nie mamy narkotyków i broni. Pyta o motocykle, ile kosztują, o dane techniczne. –Skąd jedziecie? – zagaduje. – Aaa, z Rybakowki! Mnóstwo alkoholu i ładne dziewczyny, co? – mruga porozumiewawczo. Z uśmiechniętymi gębami potwierdzamy.

Ruszamy do Chocimia. Kilkadziesiąt kilometrów przed robimy zakupy. Znów kilku osobom opowiadamy o wyprawie. Od jednego gościa z Kamienia Podolskiego dostaję telefon. Organizuje spływy kajakowe, wyjazdy na Krym i Pan B wie, co jeszcze. Do miasta dojeżdżamy po zmroku. Lokujemy się w hotelu. Czas na prysznic.



Rano jedziemy zobaczyć twierdzę. Stoimy na parkingu, na który chwilę po nas wjeżdża potężna grupa motocyklistów z Polski. To Rajd Katyński wraca do domu. Gadamy dłuższą chwilę o 6 tygodniowej wyprawie do Kazachstanu jednego z członków rajdu. Opowiada, że po roku przygotowań pracodawca nie chciał mu dać tak długiego urlopu, więc walnął papierami i pojechał. W jakim my chorym kraju żyjemy i w jakich durnych firmach pracujemy! 
 

Jedziemy szukać fajniejszego miejsca na sfotografowanie twierdzy. Kilka razy musimy zawracać, bo droga się kończy. W końcu wąską ścieżką docieramy nad rzekę. Zakopujemy lekko motocykle i fotografujemy. Poziom rzeki jest tak niski, że w sporym błocie możemy podjechać pod mury. Mizer startuje, a ja niestety nie mogę ruszyć trampka i zakopuję się coraz głębiej. Szybka pomoc Piotrka, podjeżdżamy bardzo blisko twierdzy i robimy zdjęcia, na które nie mielibyśmy szans, gdyby poziom rzeki był wyższy.





Ruszamy w stronę Zakarpacia. Odwiedzamy po drodze przepiękne Czerniowce. Mizer przeciska się w dużych korkach. Ja z sakwami nie daję rady. Gubimy się. Na szczęście Piotrek zauważa mnie czekającego na parkingu. Nie ma roamingu i mogę sobie dzwonić. Spotykamy po drodze panią Halinę. Opowiada (oczywiście po Polsku) o sobie i zaprasza nas następnym razem do siebie. Jedziemy jeszcze pod uniwersytet oraz siedzibę arcybiskupów i odjeżdżamy z tego pięknego miasta.



W miejscowości Dolina stajemy na zakupy. Przejeżdżając obok przystanku widzę leżącego na ławce człowieka. Podchodzę do niego. Najprawdopodobniej jest pijany w sztok, ale może nie. Mizer czeka, a ja wracam do patrolu milicji, który trzepie samochody na pobliskim rondzie. – Panowie, tam leży na ławce człowiek, prawdopodobnie jest pijany, ale może trzeba zadzwonić po pogotowie – mówię. Patrzą na mnie jak na idiotę i z politowaniem odpowiadają: Dobrze, dobrze zaraz sprawdzimy. Czyli w wolnym tłumaczeniu: Jedź już palancie z Polski i nie truj nam tyłka.


Skręcamy w podrzędną drogę, skracając sobie odcinek do miejscowości Matkiw. Jest już ciemno. Jadący z naprzeciwka samochód oślepia mnie. Kiedy odzyskuję wzrok wprost spod kół wytacza się na pobocze pijak. Gdybym tam był sekundę wcześniej doszłoby do wypadku. Wolę nie myśleć…! Wijemy się górskimi serpentynami. Stajemy na chwilę żeby przeczytać mapę. Widzimy gościa, który pcha Ładę. Pomagamy uruchomić samochód, ale akumulator nie żyje. Dzwonią po kumpla, który ma przywieźć nowy. 
 

Następny przystanek wymusza temperatura. Muszę założyć polar. Zatrzymujemy się przy domkach letniskowych. Myśleliśmy, że może jest tam knajpa i napijemy się herbaty, ale nie. Podchodzi do nas Ukrainiec i Czech. Mówimy, że jedziemy na połoninę Libohora, na co Czech: Przecież kilometr stąd jest zjazd na Borżawę. Widzę uśmiech na twarzy Mizra. 
 

Jest ok. godz. 22 gdy zaczynamy nocny wjazd na połoninę. Chcieliśmy wjechać rok temu za dnia, ale pogoda nam to uniemożliwiła. Stajemy i zastanawiamy się, w którą drogę skręcić. Podchodzi do nas mocno pijana kobieta i pyta, co tu robimy. – Jedziemy na Borżawę – odpowiadamy. – O tej godzinie?! Proszę was, nie jedźcie tam! Tam jest stromo i niebezpiecznie – ostrzega. – Dobrze proszę pani, podjedziemy kawałek i jeśli będzie źle, to wrócimy – uspokajamy.

Ruszamy. Przed nami wyrastają domki dla turystów. Jeszcze raz pytamy o drogę. Dziewczyny i chłopaki przyjechali terenówkami z Kijowa. Mówimy o naszym planie. Nie wiedzą, gdzie jest Borżawa i łapią się za głowę. – Zostańcie z nami do rana mamy gorzałkę, jedzenie, pojedziecie jak będzie widno – namawiają. Częstują nas kawą i ciepłą zupą. Robimy wspólne zdjęcie i o 23 ruszamy do góry. Przygoda musi być.


Początkowo idzie bez problemu. Są kamienie, ale jakoś to wszystko odpuszcza. Po jakimś czasie droga staje się jednak coraz bardziej stroma, a kamienie coraz większe. Ciężko przejeżdża się mocno nachylone kamieniste zakręty, świecąc na ich zewnętrzną część. Trudno po ciemku wybrać odpowiedni tor jazdy. 
 

Mizer zalicza pierwszą glebę, chwilę potem leżę ja. Jest mocno pod górkę. Z trudem startujemy. Mizer chce się wycofać ze stromego podjazdu, na którym KTM postanowił wyłączyć silnik, a nie ma szans żeby z tego miejsca ruszyć.Cofa. Potyka się i pięknym saltem ląduje kilka metrów niżej na kamieniach. 
 

Jesteśmy już mocno zmęczeni, chce nam się pić, a na dodatek okazuje się, że Piotrek zgubił wodę. Kolejna gleba jest moja. Stoję tak, że bez pomocy Mizra nie ruszę. Schodzi w dół i pomaga. Pełna „pyta” i jakoś wyjeżdżam. Po chwili robi się płasko i decydujemy się rozbić namiot. Przecież w tej ciemności nie widzimy co jest przed nami. Po szesnastu godzinach jazdy zakończonych wjazdem na Borżawę jesteśmy solidnie padnięci. Jemy kupioną w Dolinie kiełbasę, pijemy piwo i idziemy spać.


Rano budzi mnie dźwięk motocykla. Odsuwam namiot i przecieram oczy ze zdziwienia. Pod górę zasuwa radziecka m-ka. Skacze na kamieniach raz w jedną, raz w drugą stronę i pnie się do góry. Robię zdjęcie wschodu słońca i idę spać. Za chwilę kolejna pobudka. Jakiś pies dobiera się do resztki kiełbasy w mojej sakwie. Skąd on się tu wziął? Jesteśmy na połoninie, nie wiadomo co się będzie dzisiaj działo, a to nasza ostatnia kiełbasa. Nie dałem biedakowi nawet kawałka. Wstyd!



Znów słyszę dźwięk motocykla. Ta sama m-ka wraca z góry. Wychodzę przed namiot. Zatrzymuje się. 300 kilo żelastwa, 750 cm pojemności. Rozmawiam chwile z kierowcą.– Jeżdżę tu też czasem z żoną na borówki – informuje. – My wjeżdżaliśmy wczoraj w nocy – mówię z duma. – Tak, tak, ja też często wjeżdżam tu nocą – dodaje. Kurde, moja duma pęka jak bańka mydlana! – Mięliśmy kilka gleb, momentami było ciężko – szukam zrozumienia. – Kwestia przyzwyczajenia – odpowiada z uśmiecham i rusza w dół.




Zbieramy się powoli i ustalamy, że ze względu na brak wody dojeżdżamy tylko do trudnego podjazdu przed szczytem, który znamy z opowieści, i wracamy. Jedziemy. Przed nami wyrasta tenże podjazd. Patrzę na Mizra i już wiem, że jednak jedziemy dalej. Pierwszy atakuje Piotrek, a ja robię zdjęcia. Podjeżdżają do mnie Austriacy na endurakach. Pytają gdzie jadę. – Tam gdzie teraz jedzie mój kumpel – pokazuję palcem. Są mocno zdziwieni.








Startuję. Początek jest ok. Przed szczytem na prawdę stromo i kamienie. Odkręcona manetka, pełne skupienie i jestem na górze. Jedziemy dalej? No pewnie. Przed nami trochę płaskiego i zjazd. Jakoś idzie. Potem znów płasko. Pokazujemy palcem miejsce, do którego planujemy dojechać i ruszamy. Trampek gaśnie. – Mizer, chyba zaczyna brakować mi paliwa – mówię. Musimy odpuścić. Decydujemy się zawrócić. Bez paliwa polegniemy. 
 

Przed nami prosty podjazd, zjeżdżaliśmy już tędy, więc go znamy. Pierwszy jedzie Mizer. Przed końcem zalicza glebę. – Piotrek – mówię pod nosem – taki prosty podjazd, a ty się przewracasz? Ruszam pewny siebie. Przed szczytem leżę ja. Jak to kurde możliwe? Jest tak stromo, że musimy sprowadzić motocykle na dół. Jeszcze raz próbuje Piotr. Ma problem w postaci tank baga, który nie pozwala mu się wychylić do przodu podczas podjazdu. Leży. 



Jadę ja. Kamień podbija mi przednią oponę tracę równowagę skręcam w lewo, trochę jeszcze walczę i leżę. Wypijamy ostatnie krople coli i sprowadzamy maszyny na stanowiska startowe. Rusza Mizer i wreszcie wjeżdża. Ja w między czasie jem łapczywie borówki. W nich jest trochę wody.



Nagle patrzę, że Mizer gna w dół. Staje obok mnie. – Po co zjechałeś? – pytam. – Stary tam jest płasko, mnie zdechł akumulator, a kopka nie działa – odpowiada. Próbuję go zapalić na zjeździe. Zapala, ale Kat gaśnie. Kopiemy na przemian kilka minut. Zapala. 

Ruszam także, idzie mi nieźle, już witam się z gąską, a tu nagle Transalp słabnie. Odkręcam manetkę - zero reakcji. Jestem przed szczytem, a on zwalnia i zwalnia. Manetka odkręcona do końca i nic. Staję. O co chodzi?! No tak nie odkręciłem kranika! 
 


Podjeżdża Piotrek. Jestem na tyle blisko, że wpychamy trampka na pierwszym biegu na górę. Nie mam siły jechać tego jeszcze raz. Nie bez wody. Jem łapczywie borówki. Piotrek jeszcze raz podjeżdża, tym razem bez tank baga i daje radę. Jesteśmy wykończeni. Niepozorny podjazd zniszczył nas doszczętnie. 



Przed nami ostry zjazd w dół. Chwilę po tym przejeżdżamy obok miejsca, w którym w nocy spaliśmy. Wjeżdżamy na kamienistą drogę, która wczoraj trochę nas zmęczyła. W dzień jest prosta. Bez problemu się po niej przemieszczamy. Jadę dosyć wolno, bo po tylu glebach owiewka trzyma się na kilku śrubach i mam wrażenie, że odpadnie. 

Widzę malutki strumień. W zasadzie ledwie płynie, ale między kamieniami jest trochę wody. Wkładam łapę, a woda robi się błotnista. Mam to gdzieś. Piję tę breję. W knajpie na dole wypijamy litr coli. Ożywamy!


Od tego momentu zaczynamy powrót do domu. Nasza wyprawa dobiegła końca. Późnym wieczorem rozbijamy namiot niedaleko drogi. Zaczyna padać i jest ciemno, nie mamy czasu, żeby szukać czegoś lepszego. Leje całą noc, temperatura mocno spada, w końcu to góry. Rano pada dalej. Składamy obozowisko i jedziemy w stronę Ustrzyk.


Asfalt, po którym się przemieszczamy, to jedna wielka dziura. Mizer musi na mnie czekać, nie jestem w stanie jechać szybko, bo trampek zgubi nadwyrężone plastiki. Pada i jest tak zimno, że nie możemy jechać szybciej niż 50 – 60 km/h. Rękawiczki przemakają nam po 15 minutach. Co pół godziny musimy zatrzymywać się na kawę. Mam tak zgrabiałe ręce, że nie mogę przekręcić stacyjki.


Pod mostem widzimy grupę motocyklistów z Polski. Chłopaki przyjechali pojeździć po Zakarpaciu. Okazuje się, że jeden z nich kupił jakiś czas temu od Mizra Ducati. Częstują nas kawą, gadamy chwilę i jedziemy. Po kilkudziesięciu kilometrach musimy znów stanąć. Jesteśmy mocno przemarznięci. Podjeżdżam pod jakąś knajpkę. Mizer stoi na asfalcie i coś majstruje przy KTM-ie. Spycha go w moją stronę. Co się stało? Odkręciła mi się dźwignia zmiany biegów. Wibracje KTM-a! Mięliśmy szczęście, że się zatrzymaliśmy. Jedziemy wolno, w zasadzie nie zmieniając biegów. Piotrek mógł przejechać kilkanaście kilometrów nie wiedząc, że nie ma dźwigni. Pijemy kawę i jemy.


Na granicy kolejka na siedem samochodów. Ładujemy się na sam początek. Na każdej granicy kierowcy machali, żebyśmy przejeżdżali. Robimy tak i tu, ale tu nikt nie macha. Z auta wysiada paniusia (Polka), która zaczyna mnie opierniczać, że się wepchnąłem. Zapraszam panią, żeby pani postała z nami chwilę na tym deszczu, to zrozumie, dlaczego podjechaliśmy bez kolejki. Przez dwa tygodnie wszyscy nam pomagają i odzwyczailiśmy się już od takich zachowań. Jesteśmy niestety prawie w Polsce! 
 

Ukraińska celniczka patrzy w paszporty, na nas i mówi: „strasznie wyglądacie”. Nie zaprzeczamy. Polscy celnicy też wpuszczają nas bez kolejki. Rozumieją, że jest ciężko. Jedziemy powoli i stajemy jak wcześniej co 50 - 60 km. Przestaje padać dopiero za Tarnobrzegiem. Zakładamy na siebie wszystko co mamy. Po zmroku na jednej ze stacji kupujemy kilka par roboczych rękawic i zdejmujemy te przemoczone. Ostatnią kawę pijemy za Białobrzegami. Przybijamy piątki, rozdzielamy się, jedziemy do domów.
 

O drugiej w nocy, po szesnastu godzinach, jesteśmy w swoich domach. Skończyła się fajna, bezproblemowa i beznapinkowa wyprawa. Szesnaście dni bez najmniejszego zgrzytu między uczestnikami. Oby każda była taka, to daleko zajedziemy!

Jeżeli chcecie przeczytać relację z tej wyprawy oczami Piotra zapraszam na stronę: endurovoyager.com 




Zdjęcia:
Piotr Mizerski Endurovoyager
Emil Barwaniec BezAsfaltu