sobota, 29 września 2012

Bardzo zajebiście - Rumunia (cz.1)





Dzwoni Dudo i mówi, że Mizer właśnie wybiera się na Ukrainę i do Rumunii. Fajnie, bo miałem jechać w tym samym kierunku. No to jedziemy razem. 

Rozmawiam z Mizrem na temat trasy: "Pojedziemy do Odessy albo do Stambułu, zadecydujemy w drodze" - mówi. OK. Rozmowa organizacyjna wyglądała tak:  "Nie zabieram w zasadzie nic." "Ja też. To mamy wszystko". 

Trzy dni przed wyprawą mój Transalp pozbywa się złowieszczo oleju z przedniego zawieszenia, a kilkanaście godzin przed wyjazdem okazuje się, że nie mam przeglądu technicznego ani zielonej karty. Dandi (dandymotocykle.pl) przez cały dzień poprzedzający wyjazd  reanimuje zawias, a ja w dniu wyjazdu na spakowanym trampku jadę na przegląd i po „zieloną”. 
Na spotkanie z Jerzym i Mizrem z Endurovoyagera oczywiście spóźniam się 45 minut. Mizer jest jeszcze później. Ruszamy w trójkę do naszego starego przyjaciela Vadika, właściciela  pensjonatu w Wiszce na Ukrainie. Jerzy ma zostać na Zakarpaciu z ekipą lekkich wścieklaków z ADV, a my jedziemy dalej. 


Po przejechaniu 200 km Mizer znika nam z lusterek. Zawracamy. Stoi na poboczu, a jego KTM nie chce zapalić. Jerzy wypowiada zdanie, po którym włosy stają mi na głowie: „Chyba pękła iglica gaźnika”. No to po wyprawie, myślę sobie i w tym samym momencie słyszę: "Spoko mięliśmy już taką awarię. Godzina i jedziemy dalej". 
Chłopaki wyciągają złamaną iglicę za pomocą rozgrzanej zapalniczką „trytytki” i mocują krótszy o kilka milimetrów element z powrotem.  KTM pali trochę więcej, jest bardziej zrywny, ale najważniejsze,  że jedzie. Po kilometrze Mizra znów nie ma. Tym razem nie odkręcił kranika paliwa. Uff…  


Słowację mamy za sobą. Wjeżdżamy na Ukrainę. Jest ciemno. Jedziemy  podrzędnymi górskimi drogami. Nagle na drogę wbiega jeleń! Hamujemy  ile sił w paluchach. Udało się.
U Vadika jesteśmy ok. 24. Witamy się z ekipą, która przywiozła lekkie enduraki na przyczepie (jadą następnego dnia na połoniny), ściskamy z Vadikiem i otwieramy zasłużone piwa. Gadamy długo, wypijamy kilka luf za powodzenie obu wyjazdów i idziemy spać. 
Rano budzi mnie zapach żelu pod prysznic. Ekipa „połoninowa” już wstała. My możemy spokojnie przewrócić się na drugi bok. Nam się nie śpieszy. Chłopaki jadą w góry, a my do Rumunii. Wstajemy, żeby pożegnać kompanów. Parking przed pensjonatem jest usłany maszynami wszelkiej maści. KTM-y, BMW, Yamahy, Hondy. 


Pada deszcz. Nie będzie lekko w górskim błocie i kamieniach. Ruszają. Rozmawiamy jeszcze chwilę z Vadikiem i jedziemy w swoją stronę. Zatrzymujemy się na kawę w Użhorodzie. Trafiliśmy na przegląd ukraińskich piękności. W pobliżu musi być chyba jakaś uczelnia lub dobry salon urody.


Wyjeżdżając z miasta omal nie zaliczam stłuczki z Wołgą, której kierowca postanawia z prawego pasa skręcić w lewo. A co, nie można?!

Nie mamy ze sobą mapy, więc pytamy o drogę na granicę.  "Na jaką­­?" – dziwi się zaczepiony przez nas mężczyzna. Odpowiadamy, że przecież na rumuńską. "Prosto" – odpowiada. Jedziemy. Nagle po prawej stronie pojawia się przejście graniczne z Węgrami. To Ukraina graniczy z Węgrami??? Chyba przegapiliśmy tę lekcje geografii;)

Jeszcze na drodze napotykamy stado krów i jesteśmy na granicy. Trafiamy na zmianę. Żegnają się, witają, a my stoimy. Gdy wjeżdżamy do Rumunii jest już ciemno. Nie mamy lei. Pytamy o bankomat. Nie rozumiemy ani słowa, ale jak ktoś macha ręką w lewo i mówi  "stânga", to musi to znaczyć "w lewo". Wypłacamy pieniądze, kupujemy chleb, piwo  i szukamy noclegu. 


Mizer skręca  w pierwszy napotkany szuter. Fajny, szeroki. Tylko po 100 metrach kończy się asfaltem. Skręcamy w lewo. Po kilometrze wjeżdżamy w polną drogę i rozbijamy namiot w pobliży pola kukurydzy. Na kolacje jemy zakupione jeszcze w Polce kabanosy, które popijamy piwem. 


Rano jak zwykle kawa przy drodze. Kelner mówiący po angielsku jest naszym nauczycielem języka. Poznajemy kilka podstawowych słów i zwrotów. Okazuje się, że w miejscu,  w którym spożywamy aromatyczny napój jest basen. Pytamy, czy możemy skorzystać. 

Po chwili pływamy w lekko już chłodnej wodzie. Mizer robi zdjęcie jak wskakuję w zbroi do basenu. Po kąpieli pijemy ciepłą herbatę na leżakach. Egipt, czy co? Spędzamy tak ze trzy godziny. Nam się nie śpieszy! W końcu się zwlekamy i ruszamy dalej. A revedere!



Musimy kupić mapę, bez niej się chyba nie dogadamy. Kupujemy ją na stacji. Niepewnie podchodzę do jej pracownika, żeby spytać o drogę, a on po angielsku mi ją tłumaczy. Teraz już nie "stânga" tylko "left" – jest o wiele lepiej. 

Naszym celem jest przełęcz Prislop. Prowadzi Mizer, ale mapę mam ja. Taki podział obowiązków preferujemy przez większą część wyprawy i w niczym nam to nie przeszkadza. Wjeżdżamy w górskie winkle Maramuresz. Mizer wije się po nich tak, że nie mogę go dogonić. W zasadzie wcale nie próbuje. Hamulce Transalpa pozostawiają wiele do życzenia, a i technika jeszcze nie ta. Teraz prowadzę ja. Mylę drogę i jeszcze raz musimy wjechać na jakąś  przełęcz. A z przyjemnością. 
Na Prislop (1413 m.n.p.m) wjeżdżamy krótko po zachodzie słońca. Jest chłodno. W pensjonacie Cabana Alpina u Madame Marlene, nieźle mówiącej po angielsku, pijemy ciepłą herbatę. Śpimy na ciasnym poddaszu małego budynku kuchennego. 


Rano jemy pyszny omlet z żółtym serem i bierzemy gorący prysznic. Rozmawiamy długo z naszą wspaniałą gospodynią i wymieniamy się adresami mailowymi. Dowiadujemy się jak po rumuńsku nazywa się "trytytka" (ja już nie pamiętam) i jedziemy nad pobliskie jezioro. Pierwszy offroad za nami. Jest zajebiście! Warto tu kiedyś wrócić żeby poszwendać się po tych górskich, malowniczych drożynach. C.D.N.















 













 


Zdjęcia:
Piotr Mizerski Endurovoyager
Emil Barwaniec BezAsfaltu

sobota, 22 września 2012


"Bardzo zajebiście"


Właśnie skończyliśmy z Mizrem (endurovoyager.com) wyprawę przypadkową, spontaniczną, którą w pewnym sensie reżyserowali spotkani po drodze ludzie. Były górskie winkle, kupa offu, plaże i połoniny. Hasło przewodnie wyjazdu "bardzo zajebiście" to jedyny polski zwrot, który znał Ryży z Mikołajowa. 
Tak właśnie było na tej wyprawie przez Rumunię, Mołdawię, Republikę Naddniestrzańską i Ukrainę. Jak już przestanie mnie boleć ręka od przycinającego się rolgazu, to wrzucę więcej zdjęć i opiszę co tam się działo...;)