piątek, 1 października 2010

             Most, którego nie ma





Jak mnie coś wnerwi, a nawet jak mnie nie wnerwi, to wsiadam na trampka. Ten właśnie wyjazd został wygenerowany przez wnerw. Cisza, spokój, las, błoto, namiot i przynajmniej przez dwa dni człowiekowi lepiej.  
Kusi mnie 74 kilometrowa terenowa trasa w okolicach Warki. Namiot na Transalpa i w drogę. Najpierw do Czerska, bo zamku wcześniej nie widziałem. Potem wzdłuż malowniczych sadów, kwitnących na tych ziemiach od czasów królowej Bony, prosto do Warki.  
Jest już późno, gdy zaczynam raodbook. Cztery kilometry po skręcie w lewo na kratce numer 8 zbliżam się do Pilicy. Las, plaża, rzeka. Zostaję tu na noc. Popijam Warkę, robię zdjęcia i słucham wody.  
Wstaję rano, raodbook na bak i w las. Po kilku kilometrach mylę skręty. Nie mam metromierza i wszystko muszę liczyć w głowie, a głowa już nie ta. Stoję w lesie i sprawdzam. W oddali słyszę warkot. Czekam. Podjeżdżają Xr-ka i XLR-ka. Na XR-ce Huby. Widzę chłopaków pierwszy raz w życiu. Rozmawiamy 10 minut. Pokazują mi właściwą drogę i ogniują dalej. Z Hubym mam kontakt to dziś.  
Poza trasą roadbooka w miejscowości Biejków jest most, którego już nie ma. Trochę kluczę. Rolnik napotkany po drodze kieruje mnie w dobrą stronę. Przed mostem 200 metrowa kałuża. Jadę sam, na asfaltowych oponach, więc rezygnuję. Objeżdżam ją wielkim błockiem. Jestem przy moście, a w zasadzie przy czymś co most przypomina. Nie ma szans, żeby po tym przejechał samochód.  
Ja próbuję, ale często muszę przepychać motocykl, żeby nie wpaść do rzeki. Deski ponabijane jedna na drugą, kawałki siatki, papy, a w gigantycznych szparach widać toń rzeki. Jestem za mostem.  Jadę do spożywczego po jedzenie i picie. A teraz z powrotem przez most. Ponad 200 kilogramów motocykla i te spróchniałe dechy. Niezła przygoda. Byłem w tym miejscu dwa lata później. Lśni „pięknym unijnym” asfaltem. Nie ma na nim ani jednej dziury.  Nie ma starego mostu, nie ma przygody.  
Wracam na trasę roadbooka. Jadę, a przede mną znów wielka kałuża. Nie zrobię sam sobie zdjęcia, żeby potem nim szpanować, to po co mam ryzykować. Wszędzie dookoła krzaki. Objechać ją trudno.  
Nagle pojawia się znikąd drobna, starsza kobieta, która zaczyna ze mną wyrywać gałęzie, żeby zrobić przejazd z boku wielkiej wody. Bezinteresownie targa te krzaczory. Przejeżdżam. Serdeczne pozdrowienie dla wybawicielki i dalej już spokojnie jadę do Studzianek Pancernych. 
Kończę trasę wieczorem i za nic nie chce mi się wracać do Warszawy. Jadę nad Pilicę, tam gdzie spałem dzień wcześniej. Rano budzą mnie grzybiarze. Koniec zabawy. Czas wracać.





 
















poniedziałek, 20 września 2010

Nasza pierwsza "długa" wyprawa

  
Naszą pierwszą dłuższą podróż na motocyklach wspominamy z sentymentem. W końcu była pierwszą.  W trzy osobowym składzie (Promyk, Lama i Lemur) wybraliśmy się śladem autoświatowych roadbooków na Mazury i Podlasie. Warto z nich korzystać, bo opisane w nich trasy prowadzą pięknymi, dopuszczonymi do ruchu polnymi i leśnymi duktami. Łącznie ok. 1000 km w 6 dni, bez pośpiechu.     
Od kiedy zapoznaliśmy się z twórczością chłopaków z Endurovoyagera, zapragnęliśmy omijać asfalty gdzie tylko się da. Doświadczenie terenowe mięliśmy znikome, ale nie przeszkadzało nam to w niezłej zabawie w błocku. Jedynie Lama miał jako takie terenowe opony (continental tkc 80), a Promyk i ja na "gładko". Gleb nie brakowało, uśmiechu na pyskach też.
Szwendaliśmy się po polnych drogach, błotach i szutrach. Powoli, bo nigdzie się nam nie śpieszyło. W okolicach Rucianego-Nidy startujemy w trasę pięknego ponad 60 km roadbooka. Okrążamy jezioro Nidzkie i przez Mazurski Park Krajobrazowy gnamy do Mikołajek. Tam wita nas zlewa. Nie ma szans na poprawę więc decydujemy, że pojedziemy do domu znajomych z Szymonce. Suszymy się przy kominku i raczymy piwem. 
Rano ruszamy do Kruszynian. Odwiedzamy naszych znajomych  w Tatarskiej Jurcie. Jemy przepyszny pierekaczewnik Pani Dżennety i słuchamy arcyciekawych tatarskich opowieści. Zimną noc spędzamy oczywiście w tatarskiej jurcie. 
Leniwy poranek, długie pyszne śniadanie i czas na podliczenie kosztów pobytu. Ku naszemu zdziwieniu gospodarze informują nas, że nie płacimy nic. Następnym razem zamówimy dwa razy więcej, żeby spłacić nasz dług.
Kolejny przystanek - Kresy Wschodnie. Jedziemy do Siemiatycz, gdzie rozpoczyna się 105 km terenowa trasa. Jest cudownie. Droga w części prowadzi przełomem Bugu. W miejscowości Niemirów chcemy przekroczyć rzekę. Żona "kierownika" promu informuje nas, że mąż będzie dopiero za dwie godziny wiec rezygnujemy.  Pogoda nie rozpieszcza. Odwiedzamy  tego dnia monastyr na Świętej Górze Grabarce.
Mięliśmy jeszcze dwa dni wiec nieśpiesznie  zaczęliśmy odwrót do Warszawy. W okolicach miejscowości  Sadowne rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu.  Lekko się zmierzchało kiedy trafiliśmy do jednej z pobliskich agroturystyk. Promyk po oględzinach miejsca stwierdziła, że  właścicielka  wygląda jak czarownica, a jej dom jest jak wyjęty z filmów Lyncha i nie będzie tu spać. Myślałem, że ją zabiję. Robiło się już ciemno.
Cóż, najlepszym źródłem informacji o najbliższych noclegach jest stacja benzynowa. Jedziemy więc. Wjeżdżając na stację zauważyliśmy przy jednym z dystrybutorów motocyklistę. Kwiatek z K.M Gryf pokazał nam cudowne miejsce do spania.  Pojechaliśmy za nim nad Bug. Najpierw asfalt, a potem trawa i błoto. Ciemność widzę ciemność.  Ledwie nadążaliśmy za naszym nowym znajomym jadącym na typowym "asfalcie". Dotarliśmy na miejsce. Nie widać nic, słychać tylko szum rzeki. Nasz nowy znajomy zaprosił nas do siebie na śniadanie i zniknął w błotnistych ciemnościach. Zimno było już jak diabli więc szybko rozłożyliśmy namiot i poszliśmy szukać drewna na ognisko.  Ciemna, zimna noc i pluskające w tej ciemności ryby. Piękny piknik. Rano obudziły nas ptaki. Powolne pakowanie i do Warszawy. Taka była nasza pierwsza "długa" wyprawa.