poniedziałek, 20 września 2010

Nasza pierwsza "długa" wyprawa

  
Naszą pierwszą dłuższą podróż na motocyklach wspominamy z sentymentem. W końcu była pierwszą.  W trzy osobowym składzie (Promyk, Lama i Lemur) wybraliśmy się śladem autoświatowych roadbooków na Mazury i Podlasie. Warto z nich korzystać, bo opisane w nich trasy prowadzą pięknymi, dopuszczonymi do ruchu polnymi i leśnymi duktami. Łącznie ok. 1000 km w 6 dni, bez pośpiechu.     
Od kiedy zapoznaliśmy się z twórczością chłopaków z Endurovoyagera, zapragnęliśmy omijać asfalty gdzie tylko się da. Doświadczenie terenowe mięliśmy znikome, ale nie przeszkadzało nam to w niezłej zabawie w błocku. Jedynie Lama miał jako takie terenowe opony (continental tkc 80), a Promyk i ja na "gładko". Gleb nie brakowało, uśmiechu na pyskach też.
Szwendaliśmy się po polnych drogach, błotach i szutrach. Powoli, bo nigdzie się nam nie śpieszyło. W okolicach Rucianego-Nidy startujemy w trasę pięknego ponad 60 km roadbooka. Okrążamy jezioro Nidzkie i przez Mazurski Park Krajobrazowy gnamy do Mikołajek. Tam wita nas zlewa. Nie ma szans na poprawę więc decydujemy, że pojedziemy do domu znajomych z Szymonce. Suszymy się przy kominku i raczymy piwem. 
Rano ruszamy do Kruszynian. Odwiedzamy naszych znajomych  w Tatarskiej Jurcie. Jemy przepyszny pierekaczewnik Pani Dżennety i słuchamy arcyciekawych tatarskich opowieści. Zimną noc spędzamy oczywiście w tatarskiej jurcie. 
Leniwy poranek, długie pyszne śniadanie i czas na podliczenie kosztów pobytu. Ku naszemu zdziwieniu gospodarze informują nas, że nie płacimy nic. Następnym razem zamówimy dwa razy więcej, żeby spłacić nasz dług.
Kolejny przystanek - Kresy Wschodnie. Jedziemy do Siemiatycz, gdzie rozpoczyna się 105 km terenowa trasa. Jest cudownie. Droga w części prowadzi przełomem Bugu. W miejscowości Niemirów chcemy przekroczyć rzekę. Żona "kierownika" promu informuje nas, że mąż będzie dopiero za dwie godziny wiec rezygnujemy.  Pogoda nie rozpieszcza. Odwiedzamy  tego dnia monastyr na Świętej Górze Grabarce.
Mięliśmy jeszcze dwa dni wiec nieśpiesznie  zaczęliśmy odwrót do Warszawy. W okolicach miejscowości  Sadowne rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu.  Lekko się zmierzchało kiedy trafiliśmy do jednej z pobliskich agroturystyk. Promyk po oględzinach miejsca stwierdziła, że  właścicielka  wygląda jak czarownica, a jej dom jest jak wyjęty z filmów Lyncha i nie będzie tu spać. Myślałem, że ją zabiję. Robiło się już ciemno.
Cóż, najlepszym źródłem informacji o najbliższych noclegach jest stacja benzynowa. Jedziemy więc. Wjeżdżając na stację zauważyliśmy przy jednym z dystrybutorów motocyklistę. Kwiatek z K.M Gryf pokazał nam cudowne miejsce do spania.  Pojechaliśmy za nim nad Bug. Najpierw asfalt, a potem trawa i błoto. Ciemność widzę ciemność.  Ledwie nadążaliśmy za naszym nowym znajomym jadącym na typowym "asfalcie". Dotarliśmy na miejsce. Nie widać nic, słychać tylko szum rzeki. Nasz nowy znajomy zaprosił nas do siebie na śniadanie i zniknął w błotnistych ciemnościach. Zimno było już jak diabli więc szybko rozłożyliśmy namiot i poszliśmy szukać drewna na ognisko.  Ciemna, zimna noc i pluskające w tej ciemności ryby. Piękny piknik. Rano obudziły nas ptaki. Powolne pakowanie i do Warszawy. Taka była nasza pierwsza "długa" wyprawa.