Dzwoni Dudo i mówi, że Mizer właśnie wybiera się na Ukrainę i do Rumunii.
Fajnie, bo miałem jechać w tym samym kierunku. No to jedziemy razem.
Rozmawiam z Mizrem na temat trasy: "Pojedziemy do Odessy albo do Stambułu, zadecydujemy w drodze" - mówi. OK. Rozmowa organizacyjna wyglądała tak: "Nie zabieram w zasadzie nic." "Ja też. To mamy wszystko".
Trzy dni przed wyprawą mój Transalp pozbywa się złowieszczo oleju z przedniego zawieszenia, a kilkanaście godzin przed wyjazdem okazuje się, że nie mam przeglądu technicznego ani zielonej karty. Dandi (dandymotocykle.pl) przez cały dzień poprzedzający wyjazd reanimuje zawias, a ja w dniu wyjazdu na spakowanym trampku jadę na przegląd i po „zieloną”.
Rozmawiam z Mizrem na temat trasy: "Pojedziemy do Odessy albo do Stambułu, zadecydujemy w drodze" - mówi. OK. Rozmowa organizacyjna wyglądała tak: "Nie zabieram w zasadzie nic." "Ja też. To mamy wszystko".
Trzy dni przed wyprawą mój Transalp pozbywa się złowieszczo oleju z przedniego zawieszenia, a kilkanaście godzin przed wyjazdem okazuje się, że nie mam przeglądu technicznego ani zielonej karty. Dandi (dandymotocykle.pl) przez cały dzień poprzedzający wyjazd reanimuje zawias, a ja w dniu wyjazdu na spakowanym trampku jadę na przegląd i po „zieloną”.
Na spotkanie z Jerzym i Mizrem z Endurovoyagera oczywiście
spóźniam się 45 minut. Mizer jest jeszcze później. Ruszamy w trójkę do naszego
starego przyjaciela Vadika, właściciela
pensjonatu w Wiszce na Ukrainie. Jerzy ma zostać na Zakarpaciu z ekipą
lekkich wścieklaków z ADV, a my jedziemy dalej.
Po przejechaniu 200 km Mizer znika nam z lusterek. Zawracamy. Stoi na poboczu, a jego KTM nie chce zapalić. Jerzy wypowiada zdanie, po którym włosy stają mi na głowie: „Chyba pękła iglica gaźnika”. No to po wyprawie, myślę sobie i w tym samym momencie słyszę: "Spoko mięliśmy już taką awarię. Godzina i jedziemy dalej".
Chłopaki wyciągają złamaną iglicę za pomocą rozgrzanej
zapalniczką „trytytki” i mocują krótszy o kilka milimetrów element z powrotem. KTM pali trochę więcej, jest bardziej
zrywny, ale najważniejsze, że jedzie. Po
kilometrze Mizra znów nie ma. Tym razem nie odkręcił kranika paliwa. Uff…
Słowację mamy za sobą. Wjeżdżamy na Ukrainę. Jest
ciemno. Jedziemy podrzędnymi górskimi
drogami. Nagle na drogę wbiega jeleń! Hamujemy
ile sił w paluchach. Udało się.
U Vadika jesteśmy ok. 24. Witamy się z ekipą, która
przywiozła lekkie enduraki na przyczepie (jadą następnego dnia na połoniny),
ściskamy z Vadikiem i otwieramy zasłużone piwa. Gadamy długo, wypijamy kilka
luf za powodzenie obu wyjazdów i idziemy spać.
Rano budzi mnie zapach żelu pod prysznic. Ekipa „połoninowa”
już wstała. My możemy spokojnie przewrócić się na drugi bok. Nam się nie
śpieszy. Chłopaki jadą w góry, a my do Rumunii. Wstajemy, żeby pożegnać
kompanów. Parking przed pensjonatem jest usłany maszynami wszelkiej maści.
KTM-y, BMW, Yamahy, Hondy.
Pada deszcz. Nie będzie lekko w górskim błocie i kamieniach.
Ruszają. Rozmawiamy jeszcze chwilę z Vadikiem i jedziemy w swoją stronę.
Zatrzymujemy się na kawę w Użhorodzie. Trafiliśmy na przegląd ukraińskich
piękności. W pobliżu musi być chyba jakaś uczelnia lub dobry salon urody.
Wyjeżdżając z miasta omal nie zaliczam stłuczki z Wołgą, której kierowca
postanawia z prawego pasa skręcić w lewo. A co, nie można?!
Nie mamy ze sobą mapy, więc pytamy o drogę na granicę. "Na jaką?" – dziwi się zaczepiony przez nas mężczyzna. Odpowiadamy, że przecież na rumuńską. "Prosto" – odpowiada. Jedziemy. Nagle po prawej stronie pojawia się przejście graniczne z Węgrami. To Ukraina graniczy z Węgrami??? Chyba przegapiliśmy tę lekcje geografii;)
Nie mamy ze sobą mapy, więc pytamy o drogę na granicę. "Na jaką?" – dziwi się zaczepiony przez nas mężczyzna. Odpowiadamy, że przecież na rumuńską. "Prosto" – odpowiada. Jedziemy. Nagle po prawej stronie pojawia się przejście graniczne z Węgrami. To Ukraina graniczy z Węgrami??? Chyba przegapiliśmy tę lekcje geografii;)
Jeszcze na drodze
napotykamy stado krów i jesteśmy na granicy. Trafiamy na zmianę. Żegnają się,
witają, a my stoimy. Gdy wjeżdżamy do Rumunii jest już ciemno. Nie mamy lei.
Pytamy o bankomat. Nie
rozumiemy ani słowa, ale jak ktoś macha ręką w lewo i mówi "stânga", to musi to znaczyć "w lewo". Wypłacamy
pieniądze, kupujemy chleb, piwo i
szukamy noclegu.
Mizer
skręca w pierwszy napotkany szuter.
Fajny, szeroki. Tylko po 100 metrach kończy się asfaltem. Skręcamy w lewo. Po
kilometrze wjeżdżamy w polną drogę i rozbijamy namiot w pobliży pola kukurydzy.
Na kolacje jemy zakupione jeszcze w Polce kabanosy, które popijamy piwem.
Rano
jak zwykle kawa przy drodze. Kelner mówiący po angielsku jest naszym nauczycielem
języka. Poznajemy kilka podstawowych słów i zwrotów. Okazuje się, że w
miejscu, w którym spożywamy aromatyczny
napój jest basen. Pytamy, czy możemy skorzystać.
Po chwili pływamy w lekko już chłodnej wodzie. Mizer robi zdjęcie jak wskakuję w zbroi do basenu. Po kąpieli pijemy ciepłą herbatę na leżakach. Egipt, czy co? Spędzamy tak ze trzy godziny. Nam się nie śpieszy! W końcu się zwlekamy i ruszamy dalej. A revedere!
Po chwili pływamy w lekko już chłodnej wodzie. Mizer robi zdjęcie jak wskakuję w zbroi do basenu. Po kąpieli pijemy ciepłą herbatę na leżakach. Egipt, czy co? Spędzamy tak ze trzy godziny. Nam się nie śpieszy! W końcu się zwlekamy i ruszamy dalej. A revedere!
Musimy
kupić mapę, bez niej się chyba nie dogadamy. Kupujemy ją na stacji. Niepewnie
podchodzę do jej pracownika, żeby spytać o drogę, a on po angielsku mi ją
tłumaczy. Teraz już nie "stânga" tylko "left" – jest o wiele lepiej.
Naszym
celem jest przełęcz Prislop. Prowadzi Mizer, ale mapę mam ja. Taki podział
obowiązków preferujemy przez większą część wyprawy i w niczym nam to nie
przeszkadza. Wjeżdżamy w górskie winkle Maramuresz. Mizer wije się po nich tak, że nie
mogę go dogonić. W zasadzie wcale nie próbuje. Hamulce Transalpa pozostawiają
wiele do życzenia, a i technika jeszcze nie ta. Teraz prowadzę ja. Mylę drogę i
jeszcze raz musimy wjechać na jakąś
przełęcz. A z przyjemnością.
Na
Prislop (1413 m.n.p.m) wjeżdżamy krótko po zachodzie słońca. Jest chłodno. W pensjonacie Cabana Alpina u
Madame Marlene, nieźle mówiącej po angielsku, pijemy ciepłą herbatę. Śpimy na
ciasnym poddaszu małego budynku kuchennego.
Rano
jemy pyszny omlet z żółtym serem i bierzemy gorący prysznic. Rozmawiamy długo z
naszą wspaniałą gospodynią i wymieniamy się adresami mailowymi. Dowiadujemy się
jak po rumuńsku nazywa się "trytytka" (ja już nie pamiętam) i jedziemy nad
pobliskie jezioro. Pierwszy offroad za nami. Jest zajebiście! Warto tu kiedyś
wrócić żeby poszwendać się po tych górskich, malowniczych drożynach. C.D.N.