niedziela, 7 sierpnia 2011

Tiry na połoniny



No pomysł z Lamą to mieliśmy bez sensu. Marzyły się nam ukraińskie połoniny. Zarazili nas ci goście - endurovoyager.com. Cale szczęście, że spotkaliśmy ich podczas wyjazdu, bo sami na naszych tirach nie dalibyśmy rady.
Ale od początku. Jedziemy na Ukrainę. Ja na Transalpie ważącym z 230 kg i Lama na ważącej 100 ton Africe Twin. Postanowiliśmy przed Zakarpaciem pokręcić się trochę po przepięknej Roztoce. Technika szukania noclegu na stacji benzynowej znów zdała egzamin.
Jedziemy do pana Aleksandra. Zimno, deszcz, a pan Aleksander rozpala dla nas piec kaflowy przy którym możemy wysuszyć ubrania i ogrzać się. Nazajutrz pokazuje nam fabrykę, w której odlewa repliki armat, odlał też dzwon dla Jasnej Góry. Pożegnanie i jedziemy na granicę.  
Dzwonie do Kowala- podrozemotocyklowe.com po telefon do Vadika, u którego mamy nocować na Ukrainie. Okazuje się, że w tę samą stronę wybierają się Dudo, Mizer i Marcin. Dojeżdżamy do miejscowości Viszka. Ledwie zsiedliśmy z motocykli, a Vadik wita nas świetnym ukraińskim piwem. Podziękowaliśmy mówiąc, że zaraz pojedziemy do sklepu i sami kupimy złocisty napój. Gospodarz nieco oburzony przypomina nam, że jesteśmy przecież jego gośćmi.
Otwieramy więc pierwszego Vadikowego browara. Potem następnego i jeszcze jednego. Ledwie zanieśliśmy rzeczy na górę, a gospodarz zaprasza nas na kolację. No, przy herbacie nie siedzieliśmy… 
Obudziłem się rano w pełnym uzbrojeniu, w znanym stylu - nogi na ziemi reszta na łóżku. Schodzę na dół. Chłopaki przyjechali późno w nocy, ale już wymieniają opony w motocyklach. Nam jeszcze daleko do pełnej sprawności, ale im pomagamy.
Około 15-tej jedziemy na najprostszą połoninę. Droga na Runą, gdzie kiedyś była baza rakietowa, wiedzie po betonce. Widoki przepiękne, jednak na samej górze zimno i mgła. Rozpalamy w jednym z bunkrów ognisko, jemy kiełbaski i rozpoczynamy odwrót. W połowie drogi znów wyszło słońce i wyszły widoki.  Do Vadika wracamy po zmroku i zaczynamy biesiadowanie.
Rano leje jak z cebra. Mizer (lekko wczorajszy) rzuca hasło Borżawa. Na szczęście chwile później poszedł spać i pomysł upadł. Podczas snu Mizera zmieniamy simering przy zębatce zdawczej, bo "teresa" Jurka gubiła olej. Vadik pokazuje nam drogę napołoninę Ostrą. Na stacji kupujemy wódkę dla mieszkającego na jej szczycie hodowcy koni, u którego mamy nocować.
Wódkę kupiliśmy, ale zapomnieliśmy o dość istotnym produkcie dostępnym ogólnie na stacjach benzynowych - o paliwie. I tak piątka wariatów ruszyła pod górę bez świadomości, że będzie to bardzo długi podjazd.
W drodze na Ostrą zaczyna padać deszcz. Jest niezłe błoto i duże kałuże. Dla mnie i Lamy raczej bardzo ciężko. Moja gleba wyzwolona przez niezły kamień na środku kałuży, urwane lusterko, gleba Lamy urwany kufer. Droga zajmuje nam tyle czasu, że jest już zupełnie ciemno, nie możemy znaleźć gospodarstwa, a na dodatek Lamie kończy się paliwo. Pchamy więc  Afrę pod górę, na pełną błota polanę, gdzie decydujemy się zostać.
Jemy słoninę i resztki chleba. Wypijamy milimetr wódki i bardzo zmęczeni idziemy spać. Deszcz ciągle pada. Wstajemy o dziewiątej. Nie pada. Suszymy przemoczone ciuchy. Jemy, co zostało i w drogę. Lama dostaję trochę paliwa i Africa zaczyna działać.
Napotkany po drodze pasterz pokazuje nam drogę na Lyutę, ze znalezieniem której mamy mały problem. Jest bardzo gorąco. Wjeżdżamy do lasu. Przed nami błotnista i kamienista droga. Podnosimy się nawzajem z gleb i pomagamy przepychać motocykle. Na szczęście, co jakiś czas trafiamy na strumienie, w których gasimy pragnienie i napełniamy butelki.
Mój Trampek i Afra są już bez paliwa. Decydujemy, że chłopaki pojadą szybciej po paliwo, a my pchamy tiry w dół w tym ukropie. Docieramy do długiego na kilkadziesiąt metrów i szerokiego na kilka górskiego potoku. Potoku- w tej sytuacji dla nas to morze. Udaje mi się odpalić Hondzinę i przejechać ten trudny technicznie pełen dużych kamieni bród. Africa nie zapala.
Czekamy na chłopaków. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Im też definitywnie kończy się paliwo. Przelewają resztki do ktm-a Marcina, który jedzie na dół. Kupuje 20 litrów. Wracają.  Kilkaset metrów idą na nogach. Nie było sensu pchać  się  na kołach. Tankujemy tira i Jerzy przejeżdża wielką wodę. Po kilkunastu metrach kaputt. Moto Lamy nie dostaje paliwa. Słynna "afrykańska" pompa, niech ją szlag trafi!
Szybka decyzja Jurka. Lama na Trampka, ja na ktm-a Mizra, Jurek zostaje na swojej Terenii, Mizer na Afrę i jeszcze oczywiście lina do holowania, którą na szczęście miał Marcin. I tak poczciwa Teresa holuje ciężarówę. Jest już ciemno. Wysokie siedzenie kata powoduje, że tylko zeskakuję z centralki i już leżę w błocie. Zapowiada się ciekawie, a mamy jeszcze do przejechania ze 20 km.
Jakoś jednak idzie. Ja się przyzwyczaiłem do ktm-a, a Lama nieźle daje na Trampku. Po godz. 23-ciej jesteśmy u Vadika. Dokładnie 12 godzin po planowanym przyjeździe. Kupujemy dużo piwa  i zaczynamy wspominać. Następnego dnia Lama i ja mamy wracać do Polski.
Rano suszymy przemoczone ubrania. Żegnamy przyjaciół. Jerzy, Mizer i Marcin jadą pojeździć po Runie. To złoślistwo zwane Africa Twin zaczyna o dziwo działać, jedziemy więc na przejście u Użgorodzie. Problemy zaczynają się już na nim, bo Ukrainiec nie chce mnie przepuścić: ”Jak ty do mnie taki ubłocony przychodzisz? Umyj siebie i motocykl!”. Kłamię więc, że przed granicą zepchnął mnie do rowu ukraiński kierowca. Po kilku minutach przekomarzania stempluje paszport.
Idę do motocykla, ale kolejny celnik mówi, że nie przepuści bo mam brudny motocykl i muszę wracać kilka kilometrów na myjnie. Wnerwiłem się, bo wiedziałem, że chce łapówkę. Zagroziłem więc telefonem do konsula, a on na to: „To chociaż daj na kawę”. Nigdy nie zapłaciłem na ukraińskiej granicy i nie zapłacę. No chyba, że będzie duża kolejka. Słowacki celnik, który obserwował sytuację zapytał, czy Ukrainiec chciał łapówkę, tak odpowiadam, on na to- zawsze chcą.
Jedziemy malowniczymi słowackimi drogami. Nagle Lama znika mi z lusterek. Zawracam i co? Zakichana pompa paliwa! Nie idzie nam najlepiej co kilkadziesiąt kilometrów stop i grzebanie w tym ustrojstwie. Jeszcze tylko wielka ulewa, która na szczęście spotyka nas na stacji benzynowej na której jakiegoś lokalnego górala pytamy o drogę (co zadnie mówi hej, jak to góral) i jesteśmy na granicy.
Awarie pompy mocno nas spowalniają. Około 1 w nocy decydujemy się na nocleg. Wstajemy rano i w pięknym słońcu kuśtykamy do Warszawy. 
A teraz o polskiej policji. Na jednej ze stacji benzynowych przed Warszawą zauważamy pijanego kierowcę. Dzwonię na policję i podaję numery rejestracyjne. Podchodzę do gościa (jestem w kasku, jakby mu wpadło do głowy mnie bić, a był z kolegami) i grożę telefonem na policję, który już zresztą wykonałem, jeśli nie wysiądzie z auta. Wysiada.
Zaczynają się groźby, że mnie jego koledzy Rumunii zaj... i inne takie, że ch... ze Śląska i że spisze moje
numery i mnie znajdą. A jam u na to, że to groźby karalne i jak chce to spotkamy się w sądzie. Trwa to wszystko ze dwie godziny, a "milicji" nie ma. W końcu pojawia się brat kierowcy i deklaruje, że odprowadzi auto.
Jedziemy do Warszawy. Pięć kilometrów przed garażem Lamy Arfrica umiera. Pchamy ja na BP i rozkręcamy pompę. Kolejne dwie godziny i w końcu wracamy do domów. Okazało się, że chłopaki też mięli przygody. Najpierw złapali na podjeździe na Runą gumę, potem mieli spotkanie z ukraińską milicją.
Świetny to był wyjazd. Ciężka terenowa wyprawa wygenerowała przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Nie przejechaliśmy tego co chcieliśmy (a raczej Jerzy, Mizer i Marcin nie przejechali, opiekując się nami przez te kilka dni), ale co tam, liczy się dobra zabawa, wyzwania i super towarzystwo. A tego nam nie brakowało.





























Więcej zdjęć: endurovoyager.com

1 komentarz: