Tiry na połoniny
No pomysł z Lamą to mieliśmy bez sensu. Marzyły się nam ukraińskie połoniny.
Zarazili nas ci goście - endurovoyager.com. Cale szczęście, że spotkaliśmy ich
podczas wyjazdu, bo sami na naszych tirach nie dalibyśmy rady.
Ale od początku. Jedziemy na Ukrainę. Ja na Transalpie ważącym z 230 kg i Lama
na ważącej 100 ton Africe Twin. Postanowiliśmy przed Zakarpaciem pokręcić się trochę
po przepięknej Roztoce. Technika szukania noclegu na stacji benzynowej znów
zdała egzamin.
Jedziemy do pana Aleksandra. Zimno, deszcz, a pan Aleksander rozpala dla
nas piec kaflowy przy którym możemy wysuszyć ubrania i ogrzać się. Nazajutrz
pokazuje nam fabrykę, w której odlewa repliki armat, odlał też dzwon dla Jasnej
Góry. Pożegnanie i jedziemy na granicę.
Dzwonie do Kowala- podrozemotocyklowe.com po telefon do Vadika, u którego mamy nocować na Ukrainie.
Okazuje się, że w tę samą stronę wybierają się Dudo, Mizer i Marcin. Dojeżdżamy
do miejscowości Viszka. Ledwie zsiedliśmy z motocykli, a Vadik wita nas
świetnym ukraińskim piwem. Podziękowaliśmy mówiąc, że zaraz pojedziemy do
sklepu i sami kupimy złocisty napój. Gospodarz nieco oburzony przypomina nam,
że jesteśmy przecież jego gośćmi.
Otwieramy więc pierwszego Vadikowego browara. Potem następnego i jeszcze
jednego. Ledwie zanieśliśmy rzeczy na górę, a gospodarz zaprasza nas na kolację.
No, przy herbacie nie siedzieliśmy…
Obudziłem się rano w pełnym uzbrojeniu, w znanym stylu - nogi na ziemi reszta
na łóżku. Schodzę na dół. Chłopaki przyjechali późno w nocy, ale już wymieniają
opony w motocyklach. Nam jeszcze daleko do pełnej sprawności, ale im pomagamy.
Około 15-tej jedziemy na najprostszą połoninę. Droga na Runą, gdzie kiedyś
była baza rakietowa, wiedzie po betonce. Widoki przepiękne, jednak na samej
górze zimno i mgła. Rozpalamy w jednym z bunkrów ognisko, jemy kiełbaski i
rozpoczynamy odwrót. W połowie drogi znów wyszło słońce i wyszły widoki. Do Vadika wracamy po zmroku i zaczynamy
biesiadowanie.
Rano leje jak z cebra. Mizer (lekko wczorajszy) rzuca hasło Borżawa. Na
szczęście chwile później poszedł spać i pomysł upadł. Podczas snu Mizera
zmieniamy simering przy zębatce zdawczej, bo "teresa" Jurka gubiła olej. Vadik pokazuje
nam drogę napołoninę Ostrą. Na stacji kupujemy wódkę dla mieszkającego na jej szczycie
hodowcy koni, u którego mamy nocować.
Wódkę kupiliśmy, ale zapomnieliśmy o dość istotnym produkcie dostępnym
ogólnie na stacjach benzynowych - o paliwie. I tak piątka wariatów ruszyła pod
górę bez świadomości, że będzie to bardzo długi podjazd.
W drodze na Ostrą zaczyna padać deszcz. Jest niezłe błoto i duże kałuże.
Dla mnie i Lamy raczej bardzo ciężko. Moja gleba wyzwolona przez niezły kamień
na środku kałuży, urwane lusterko, gleba Lamy urwany kufer. Droga zajmuje nam
tyle czasu, że jest już zupełnie ciemno, nie możemy znaleźć gospodarstwa, a na dodatek
Lamie kończy się paliwo. Pchamy więc Afrę pod górę, na pełną błota polanę,
gdzie decydujemy się zostać.
Jemy słoninę i resztki chleba. Wypijamy milimetr wódki i bardzo zmęczeni
idziemy spać. Deszcz ciągle pada. Wstajemy o dziewiątej. Nie pada. Suszymy
przemoczone ciuchy. Jemy, co zostało i w drogę. Lama dostaję trochę paliwa i Africa zaczyna działać.
Napotkany po drodze pasterz pokazuje nam drogę na Lyutę, ze znalezieniem
której mamy mały problem. Jest bardzo gorąco. Wjeżdżamy do lasu. Przed nami
błotnista i kamienista droga. Podnosimy się nawzajem z gleb i pomagamy
przepychać motocykle. Na szczęście, co jakiś czas trafiamy na strumienie, w
których gasimy pragnienie i napełniamy butelki.
Mój Trampek i Afra są już bez paliwa. Decydujemy, że chłopaki pojadą szybciej
po paliwo, a my pchamy tiry w dół w tym ukropie. Docieramy do długiego na
kilkadziesiąt metrów i szerokiego na kilka górskiego potoku. Potoku-
w tej sytuacji dla nas to morze. Udaje mi się odpalić Hondzinę i przejechać ten trudny
technicznie pełen dużych kamieni bród. Africa nie zapala.
Czekamy na chłopaków. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Im też definitywnie kończy się paliwo. Przelewają
resztki do ktm-a Marcina, który jedzie na dół. Kupuje 20 litrów. Wracają. Kilkaset metrów idą na nogach. Nie było sensu pchać się na kołach. Tankujemy tira i Jerzy przejeżdża wielką wodę. Po kilkunastu metrach kaputt. Moto Lamy nie dostaje paliwa. Słynna "afrykańska"
pompa, niech ją szlag trafi!
Szybka decyzja Jurka. Lama na Trampka, ja na ktm-a Mizra, Jurek zostaje na swojej Terenii,
Mizer na Afrę i jeszcze oczywiście lina do holowania, którą na szczęście miał
Marcin. I tak poczciwa Teresa holuje ciężarówę. Jest już ciemno. Wysokie siedzenie kata powoduje, że tylko zeskakuję z
centralki i już leżę w błocie. Zapowiada się ciekawie, a mamy jeszcze do
przejechania ze 20 km.
Jakoś jednak idzie. Ja się przyzwyczaiłem do ktm-a, a Lama nieźle daje na Trampku.
Po godz. 23-ciej jesteśmy u Vadika. Dokładnie 12 godzin po planowanym przyjeździe.
Kupujemy dużo piwa i zaczynamy wspominać. Następnego dnia Lama i ja mamy wracać
do Polski.
Rano suszymy przemoczone ubrania. Żegnamy przyjaciół. Jerzy, Mizer i Marcin
jadą pojeździć po Runie. To złoślistwo zwane Africa Twin zaczyna o dziwo
działać, jedziemy więc na przejście u Użgorodzie. Problemy zaczynają się już na
nim, bo Ukrainiec nie chce mnie przepuścić: ”Jak ty do mnie taki ubłocony przychodzisz?
Umyj siebie i motocykl!”. Kłamię więc, że przed granicą zepchnął mnie do rowu
ukraiński kierowca. Po kilku minutach przekomarzania stempluje paszport.
Idę do motocykla, ale kolejny celnik mówi, że nie przepuści bo mam brudny
motocykl i muszę wracać kilka kilometrów na myjnie. Wnerwiłem się, bo
wiedziałem, że chce łapówkę. Zagroziłem więc telefonem do konsula, a on na to:
„To chociaż daj na kawę”. Nigdy nie zapłaciłem na ukraińskiej granicy i nie
zapłacę. No chyba, że będzie duża kolejka. Słowacki celnik, który obserwował
sytuację zapytał, czy Ukrainiec chciał łapówkę, tak odpowiadam, on na to- zawsze chcą.
Jedziemy malowniczymi słowackimi drogami. Nagle Lama znika mi z lusterek. Zawracam
i co? Zakichana pompa paliwa! Nie idzie nam najlepiej co kilkadziesiąt kilometrów
stop i grzebanie w tym ustrojstwie. Jeszcze tylko wielka ulewa, która na
szczęście spotyka nas na stacji benzynowej na której jakiegoś lokalnego górala
pytamy o drogę (co zadnie mówi hej, jak to góral) i jesteśmy na granicy.
Awarie pompy mocno nas spowalniają. Około 1 w nocy decydujemy się na
nocleg. Wstajemy rano i w pięknym słońcu kuśtykamy do Warszawy.
A teraz o polskiej policji. Na jednej ze stacji benzynowych przed Warszawą zauważamy pijanego kierowcę. Dzwonię na policję i podaję numery rejestracyjne. Podchodzę do gościa (jestem w kasku, jakby mu wpadło do głowy mnie bić, a był z kolegami) i grożę telefonem na policję, który już zresztą wykonałem, jeśli nie wysiądzie z auta. Wysiada.
A teraz o polskiej policji. Na jednej ze stacji benzynowych przed Warszawą zauważamy pijanego kierowcę. Dzwonię na policję i podaję numery rejestracyjne. Podchodzę do gościa (jestem w kasku, jakby mu wpadło do głowy mnie bić, a był z kolegami) i grożę telefonem na policję, który już zresztą wykonałem, jeśli nie wysiądzie z auta. Wysiada.
Zaczynają się groźby, że mnie jego koledzy Rumunii zaj... i inne takie, że
ch... ze Śląska i że spisze moje
numery i mnie znajdą. A jam u na to, że to groźby karalne i jak chce to spotkamy
się w sądzie. Trwa to wszystko ze dwie godziny, a "milicji" nie ma. W końcu
pojawia się brat kierowcy i deklaruje, że odprowadzi auto.
Jedziemy do Warszawy. Pięć kilometrów przed garażem Lamy Arfrica umiera. Pchamy
ja na BP i rozkręcamy pompę. Kolejne dwie godziny i w końcu wracamy do domów.
Okazało się, że chłopaki też mięli przygody. Najpierw złapali na podjeździe na Runą
gumę, potem mieli spotkanie z ukraińską milicją.
Świetny to był wyjazd. Ciężka terenowa wyprawa wygenerowała przyjaźń, która
trwa do dzisiaj. Nie przejechaliśmy tego co chcieliśmy (a raczej Jerzy, Mizer i Marcin nie przejechali, opiekując się nami przez te kilka dni), ale co tam, liczy się
dobra zabawa, wyzwania i super towarzystwo. A tego nam nie brakowało.
Świetnie napisany artykuł. Jak dla mnie bomba.
OdpowiedzUsuń