Rano zwlekamy się
powoli. Obliczamy, że do granicy mamy jakieś 50 km. Zjeżdżamy na
asfalt i po pięciu minutach widzimy… przejście graniczne. Trochę
chyba się rąbnęliśmy z tymi kilometrami. Ukraina odprawia nas
bez problemu, Naddniestrze też. Kawa w Tyraspolu w knajpie Dolce
Vita i znów granica.
Dojeżdżamy do
punktu kontrolnego Mołdawskiej policji. Oczywiście musimy zapłacić
„ekologię”. Mimo to funkcjonariusz zaprasza mnie do małego
pomieszczenie i mówi, że muszę zapłacić 5 euro za wprowadzenie
motocykli do jakiejś tam bazy. Pytam o co chodzi, bo wcześniej, a
jechaliśmy już przez ten punkt kontrolny, do żadnej bazy tych
motocykli nikt nie wprowadzał.
Tłumaczy coś
pokrętnie i coś przepisuje z dowodu rejestracyjnego i paszportu do
komputera. Myślę sobie, piętnaście minut i cię załatwię, a on
nagle: „Kilka dni temu miał pan urodziny”. Wstaje i składa mi
życzenia. Dobra, masz te pięć euro, może kupisz coś fajnego
dzieciom.
W Mołdawii
motocyklistów pozdrawiają nie tylko motocykliści, ale i kierowcy.
Nas pozdrawia trąbiąc i machając do nas sam patrol policji. Inny
patrol pytamy o drogę na granicę z Ukrainą.
Dojeżdżamy.
Zatrzymujemy się przed stopem. Jedziemy powoli do okienek celników.
Stajemy. Nie ma nikogo. Powoli ruszamy
rozglądając się dookoła. Nikt nie biegnie, nikt nie macha, ani
żywej duszy. Dobra. Podjeżdżamy do ukraińskiej celniczki. – Nie
mamy wyjazdowej pieczątki z Mołdawii proszę pani, ale tam nikogo
nie było – mówię. – To problem Mołdawii, nie nasz –
odpowiada. Aha! Celnik pyta oczywiście, czy nie mamy narkotyków i
broni. Pyta o motocykle, ile kosztują, o dane techniczne. –Skąd
jedziecie? – zagaduje. – Aaa, z Rybakowki! Mnóstwo alkoholu i
ładne dziewczyny, co? – mruga porozumiewawczo. Z uśmiechniętymi
gębami potwierdzamy.
Ruszamy do Chocimia.
Kilkadziesiąt kilometrów przed robimy zakupy. Znów kilku osobom
opowiadamy o wyprawie. Od jednego gościa z Kamienia Podolskiego
dostaję telefon. Organizuje spływy kajakowe, wyjazdy na Krym i Pan
B wie, co jeszcze. Do miasta dojeżdżamy po zmroku. Lokujemy się
w hotelu. Czas na prysznic.
Rano jedziemy
zobaczyć twierdzę. Stoimy na parkingu, na który chwilę po nas
wjeżdża potężna grupa motocyklistów z Polski. To Rajd Katyński
wraca do domu. Gadamy dłuższą chwilę o 6 tygodniowej wyprawie do
Kazachstanu jednego z członków rajdu. Opowiada, że po roku
przygotowań pracodawca nie chciał mu dać tak długiego urlopu,
więc walnął papierami i pojechał. W jakim my chorym kraju żyjemy
i w jakich durnych firmach pracujemy!
Jedziemy szukać
fajniejszego miejsca na sfotografowanie twierdzy. Kilka razy musimy
zawracać, bo droga się kończy. W końcu wąską ścieżką
docieramy nad rzekę. Zakopujemy lekko motocykle i fotografujemy.
Poziom rzeki jest tak niski, że w sporym błocie możemy podjechać
pod mury. Mizer startuje, a ja niestety nie mogę ruszyć trampka i
zakopuję się coraz głębiej. Szybka pomoc Piotrka, podjeżdżamy
bardzo blisko twierdzy i robimy zdjęcia, na które nie mielibyśmy
szans, gdyby poziom rzeki był wyższy.
Ruszamy w stronę
Zakarpacia. Odwiedzamy po drodze przepiękne Czerniowce. Mizer
przeciska się w dużych korkach. Ja z sakwami nie daję rady. Gubimy
się. Na szczęście Piotrek zauważa mnie czekającego na parkingu.
Nie ma roamingu i mogę sobie dzwonić. Spotykamy po drodze panią
Halinę. Opowiada (oczywiście po Polsku) o sobie i zaprasza nas
następnym razem do siebie. Jedziemy jeszcze pod uniwersytet oraz
siedzibę arcybiskupów i odjeżdżamy z tego pięknego miasta.
W miejscowości
Dolina stajemy na zakupy. Przejeżdżając obok przystanku widzę
leżącego na ławce człowieka. Podchodzę do niego.
Najprawdopodobniej jest pijany w sztok, ale może nie. Mizer czeka, a
ja wracam do patrolu milicji, który trzepie samochody na pobliskim
rondzie. – Panowie, tam leży na ławce człowiek, prawdopodobnie
jest pijany, ale może trzeba zadzwonić po pogotowie – mówię.
Patrzą na mnie jak na idiotę i z politowaniem odpowiadają: Dobrze,
dobrze zaraz sprawdzimy. Czyli w wolnym tłumaczeniu: Jedź już
palancie z Polski i nie truj nam tyłka.
Skręcamy w
podrzędną drogę, skracając sobie odcinek do miejscowości Matkiw.
Jest już ciemno. Jadący z naprzeciwka samochód oślepia mnie.
Kiedy odzyskuję wzrok wprost spod kół wytacza się na pobocze
pijak. Gdybym tam był sekundę wcześniej doszłoby do wypadku. Wolę
nie myśleć…! Wijemy się górskimi serpentynami. Stajemy na
chwilę żeby przeczytać mapę. Widzimy gościa, który pcha Ładę.
Pomagamy uruchomić samochód, ale akumulator nie żyje. Dzwonią po
kumpla, który ma przywieźć nowy.
Następny przystanek
wymusza temperatura. Muszę założyć polar. Zatrzymujemy się przy
domkach letniskowych. Myśleliśmy, że może jest tam knajpa i
napijemy się herbaty, ale nie. Podchodzi do nas Ukrainiec i Czech.
Mówimy, że jedziemy na połoninę Libohora, na co Czech: Przecież
kilometr stąd jest zjazd na Borżawę. Widzę uśmiech na twarzy
Mizra.
Jest ok. godz. 22
gdy zaczynamy nocny wjazd na połoninę. Chcieliśmy wjechać rok
temu za dnia, ale pogoda nam to uniemożliwiła. Stajemy i
zastanawiamy się, w którą drogę skręcić. Podchodzi do nas mocno
pijana kobieta i pyta, co tu robimy. – Jedziemy na Borżawę –
odpowiadamy. – O tej godzinie?! Proszę was, nie jedźcie tam! Tam
jest stromo i niebezpiecznie – ostrzega. – Dobrze proszę pani,
podjedziemy kawałek i jeśli będzie źle, to wrócimy –
uspokajamy.
Ruszamy. Przed nami
wyrastają domki dla turystów. Jeszcze raz pytamy o drogę.
Dziewczyny i chłopaki przyjechali terenówkami z Kijowa. Mówimy o
naszym planie. Nie wiedzą, gdzie jest Borżawa i łapią się za
głowę. – Zostańcie z nami do rana mamy gorzałkę, jedzenie,
pojedziecie jak będzie widno – namawiają. Częstują nas kawą i
ciepłą zupą. Robimy wspólne zdjęcie i o 23 ruszamy do góry.
Przygoda musi być.
Początkowo idzie
bez problemu. Są kamienie, ale jakoś to wszystko odpuszcza. Po
jakimś czasie droga staje się jednak coraz bardziej stroma, a
kamienie coraz większe. Ciężko przejeżdża się mocno nachylone
kamieniste zakręty, świecąc na ich zewnętrzną część. Trudno
po ciemku wybrać odpowiedni tor jazdy.
Mizer zalicza
pierwszą glebę, chwilę potem leżę ja. Jest mocno pod górkę. Z
trudem startujemy. Mizer chce się wycofać ze stromego podjazdu, na
którym KTM postanowił wyłączyć silnik, a nie ma szans żeby z
tego miejsca ruszyć.Cofa. Potyka się i pięknym saltem ląduje kilka
metrów niżej na kamieniach.
Jesteśmy już mocno
zmęczeni, chce nam się pić, a na dodatek okazuje się, że Piotrek
zgubił wodę. Kolejna gleba jest moja. Stoję tak, że bez pomocy
Mizra nie ruszę. Schodzi w dół i pomaga. Pełna „pyta” i jakoś
wyjeżdżam. Po chwili robi się płasko i decydujemy się rozbić
namiot. Przecież w tej ciemności nie widzimy co jest przed nami. Po
szesnastu godzinach jazdy zakończonych wjazdem na Borżawę jesteśmy
solidnie padnięci. Jemy kupioną w Dolinie kiełbasę, pijemy piwo i
idziemy spać.
Rano budzi mnie
dźwięk motocykla. Odsuwam namiot i przecieram oczy ze zdziwienia.
Pod górę zasuwa radziecka m-ka. Skacze na kamieniach raz w jedną,
raz w drugą stronę i pnie się do góry. Robię zdjęcie wschodu
słońca i idę spać. Za chwilę kolejna pobudka. Jakiś pies
dobiera się do resztki kiełbasy w mojej sakwie. Skąd on się tu
wziął? Jesteśmy na połoninie, nie wiadomo co się będzie dzisiaj
działo, a to nasza ostatnia kiełbasa. Nie dałem biedakowi nawet
kawałka. Wstyd!
Znów słyszę
dźwięk motocykla. Ta sama m-ka wraca z góry. Wychodzę przed
namiot. Zatrzymuje się. 300 kilo żelastwa, 750 cm pojemności.
Rozmawiam chwile z kierowcą.– Jeżdżę tu też czasem z żoną na
borówki – informuje. – My wjeżdżaliśmy wczoraj w nocy –
mówię z duma. – Tak, tak, ja też często wjeżdżam tu nocą –
dodaje. Kurde, moja duma pęka jak bańka mydlana! – Mięliśmy
kilka gleb, momentami było ciężko – szukam zrozumienia. –
Kwestia przyzwyczajenia – odpowiada z uśmiecham i rusza w dół.
Zbieramy się powoli
i ustalamy, że ze względu na brak wody dojeżdżamy tylko do
trudnego podjazdu przed szczytem, który znamy z opowieści, i
wracamy. Jedziemy. Przed nami wyrasta tenże podjazd. Patrzę na
Mizra i już wiem, że jednak jedziemy dalej. Pierwszy atakuje
Piotrek, a ja robię zdjęcia. Podjeżdżają do mnie Austriacy na
endurakach. Pytają gdzie jadę. – Tam gdzie teraz jedzie mój
kumpel – pokazuję palcem. Są mocno zdziwieni.
Startuję. Początek
jest ok. Przed szczytem na prawdę stromo i kamienie. Odkręcona
manetka, pełne skupienie i jestem na górze. Jedziemy dalej? No
pewnie. Przed nami trochę płaskiego i zjazd. Jakoś idzie. Potem
znów płasko. Pokazujemy palcem miejsce, do którego planujemy
dojechać i ruszamy. Trampek gaśnie. – Mizer, chyba zaczyna
brakować mi paliwa – mówię. Musimy odpuścić. Decydujemy się
zawrócić. Bez paliwa polegniemy.
Przed nami prosty
podjazd, zjeżdżaliśmy już tędy, więc go znamy. Pierwszy jedzie
Mizer. Przed końcem zalicza glebę. – Piotrek – mówię pod
nosem – taki prosty podjazd, a ty się przewracasz? Ruszam pewny
siebie. Przed szczytem leżę ja. Jak to kurde możliwe? Jest tak
stromo, że musimy sprowadzić motocykle na dół. Jeszcze raz
próbuje Piotr. Ma problem w postaci tank baga, który nie pozwala mu
się wychylić do przodu podczas podjazdu. Leży.
Jadę ja. Kamień
podbija mi przednią oponę tracę równowagę skręcam w lewo,
trochę jeszcze walczę i leżę. Wypijamy ostatnie krople coli i
sprowadzamy maszyny na stanowiska startowe. Rusza Mizer i wreszcie
wjeżdża. Ja w między czasie jem łapczywie borówki. W nich jest
trochę wody.
Nagle patrzę, że
Mizer gna w dół. Staje obok mnie. – Po co zjechałeś? – pytam.
– Stary tam jest płasko, mnie zdechł akumulator, a kopka nie
działa – odpowiada. Próbuję go zapalić na zjeździe. Zapala,
ale Kat gaśnie. Kopiemy na przemian kilka minut. Zapala.
Ruszam
także, idzie mi nieźle, już witam się z gąską, a tu nagle
Transalp słabnie. Odkręcam manetkę - zero reakcji. Jestem przed
szczytem, a on zwalnia i zwalnia. Manetka odkręcona do końca i nic.
Staję. O co chodzi?! No tak nie odkręciłem kranika!
Podjeżdża Piotrek.
Jestem na tyle blisko, że wpychamy trampka na pierwszym biegu na
górę. Nie mam siły jechać tego jeszcze raz. Nie bez wody. Jem
łapczywie borówki. Piotrek jeszcze raz podjeżdża, tym razem bez
tank baga i daje radę. Jesteśmy wykończeni. Niepozorny podjazd
zniszczył nas doszczętnie.
Przed nami ostry
zjazd w dół. Chwilę po tym przejeżdżamy obok miejsca, w którym
w nocy spaliśmy. Wjeżdżamy na kamienistą drogę, która wczoraj
trochę nas zmęczyła. W dzień jest prosta. Bez problemu się po
niej przemieszczamy. Jadę dosyć wolno, bo po tylu glebach owiewka
trzyma się na kilku śrubach i mam wrażenie, że odpadnie.
Widzę
malutki strumień. W zasadzie ledwie płynie, ale między kamieniami
jest trochę wody. Wkładam łapę, a woda robi się błotnista. Mam
to gdzieś. Piję tę breję. W knajpie na dole wypijamy litr coli.
Ożywamy!
Od tego momentu
zaczynamy powrót do domu. Nasza wyprawa dobiegła końca. Późnym
wieczorem rozbijamy namiot niedaleko drogi. Zaczyna padać i jest
ciemno, nie mamy czasu, żeby szukać czegoś lepszego. Leje całą
noc, temperatura mocno spada, w końcu to góry. Rano pada dalej.
Składamy obozowisko i jedziemy w stronę Ustrzyk.
Asfalt, po którym
się przemieszczamy, to jedna wielka dziura. Mizer musi na mnie
czekać, nie jestem w stanie jechać szybko, bo trampek zgubi
nadwyrężone plastiki. Pada i jest tak zimno, że nie możemy jechać
szybciej niż 50 – 60 km/h. Rękawiczki przemakają nam po 15
minutach. Co pół godziny musimy zatrzymywać się na kawę. Mam tak
zgrabiałe ręce, że nie mogę przekręcić stacyjki.
Pod mostem widzimy
grupę motocyklistów z Polski. Chłopaki przyjechali pojeździć po
Zakarpaciu. Okazuje się, że jeden z nich kupił jakiś czas temu od
Mizra Ducati. Częstują nas kawą, gadamy chwilę i jedziemy. Po
kilkudziesięciu kilometrach musimy znów stanąć. Jesteśmy mocno
przemarznięci. Podjeżdżam pod jakąś knajpkę. Mizer stoi na
asfalcie i coś majstruje przy KTM-ie. Spycha go w moją stronę. Co
się stało? Odkręciła mi się dźwignia zmiany biegów. Wibracje
KTM-a! Mięliśmy szczęście, że się zatrzymaliśmy. Jedziemy
wolno, w zasadzie nie zmieniając biegów. Piotrek mógł przejechać
kilkanaście kilometrów nie wiedząc, że nie ma dźwigni. Pijemy
kawę i jemy.
Na granicy kolejka
na siedem samochodów. Ładujemy się na sam początek. Na każdej
granicy kierowcy machali, żebyśmy przejeżdżali. Robimy tak i tu,
ale tu nikt nie macha. Z auta wysiada paniusia (Polka), która
zaczyna mnie opierniczać, że się wepchnąłem. Zapraszam panią,
żeby pani postała z nami chwilę na tym deszczu, to zrozumie,
dlaczego podjechaliśmy bez kolejki. Przez dwa tygodnie wszyscy nam
pomagają i odzwyczailiśmy się już od takich zachowań. Jesteśmy
niestety prawie w Polsce!
Ukraińska celniczka
patrzy w paszporty, na nas i mówi: „strasznie wyglądacie”. Nie
zaprzeczamy. Polscy celnicy też wpuszczają nas bez kolejki.
Rozumieją, że jest ciężko. Jedziemy powoli i stajemy jak
wcześniej co 50 - 60 km. Przestaje padać dopiero za Tarnobrzegiem.
Zakładamy na siebie wszystko co mamy. Po zmroku na jednej ze stacji
kupujemy kilka par roboczych rękawic i zdejmujemy te przemoczone.
Ostatnią kawę pijemy za Białobrzegami. Przybijamy piątki,
rozdzielamy się, jedziemy do domów.
O drugiej w nocy, po
szesnastu godzinach, jesteśmy w swoich domach. Skończyła się
fajna, bezproblemowa i beznapinkowa wyprawa. Szesnaście dni bez
najmniejszego zgrzytu między uczestnikami. Oby każda była taka, to
daleko zajedziemy!
Jeżeli chcecie przeczytać relację z tej wyprawy oczami Piotra zapraszam na stronę: endurovoyager.com
Zdjęcia:
Piotr Mizerski Endurovoyager
Emil Barwaniec BezAsfaltu