Wyprawa na bagno Jelnia
Jelnia od dawna była marzeniem Seby (Jurjuszi, Stowarzyszenie "Ducati Bez Granic"). Naczytał się przedwojennych opisów dotyczących tego największego w Europie torfowiska wysokiego, leżącego na Białorusi. Pomysłem dotarcia na bagno zaraził Lamę (Africa Twin), który z kolei zaproponował mnie (Magda P. jak Promień ;) Transalp), jako trzeciego uczestnika wyprawy.
Ruszyliśmy 12 sierpnia 2011 roku. Pierwszy super nocleg wypadł w Motostodole pod Jedwabnem.
Następnego dnia ruszyliśmy w stronę Sejn i Ogrodników. Litwa przywitała nas
burzami, które spowalniały nasz przejazd. Ominięcie Wilna bocznymi krętymi
drogami było dość czasochłonne. Ani się obejrzeliśmy, zaczęło zmierzchać, a my byliśmy
dopiero za Uteną. Sceneria jak z horroru – snujące się nisko nad drogą mgły, ostre
kontury drzew i jeziora, w których odbijało się blade lunarne światło. Takie obrazy
towarzyszyły nam, gdy mijaliśmy Jeziorossy i Dyneburg.
O północy stanęliśmy na granicy łotewsko-białoruskiej, której przekroczenie
zajęło nam około godziny. Po drugiej stronie czekali na nas pani Marta i pan Władysław,
którzy pilotowali nas samochodem do domu, w którym mieliśmy zamieszkać. Mały,
stary domek przy ul. Sowieckiej 69 w Brasławie stał się naszą bazą na
najbliższe dni. Toaleta była w sławojce. Łazienkę natomiast - ku naszej uciesze
- zastępowała prawdziwa bania! Po podróży było to idealne miejsce na relaks.
Po spędzeniu kilku godzin w bani postanowiliśmy nie tracić teraz czasu na
spanie. Wybraliśmy się na spacer w kierunku kościoła, a następnie w dół skarpy
nad jezioro Drywiaty. Wracając do domu przez śpiące jeszcze miasteczko,
zastanawialiśmy się nad planem wycieczek na najbliższe dni. Jedynym wyzwaniem było
bagno Jelnia - chcieliśmy zobaczyć je za wszelką cenę. Reszta - Druja,
Kamienpol, Słobódka i Ikaźń, miałby być tylko atrakcjami turystycznymi.
Sebastian wyczytał, że wyprawę na bagno Jelnia najlepiej rozpocząć w Budach
- zapomnianej, w połowie opuszczonej wiosce, położonej w okolicach Hermanowicz,
ok. 70 km od Brasławia. Gdy tam dotarliśmy stało się jasne, że sami nie
sforsujemy torfowiska. Jest zbyt rozległe, a droga do jeziora Jelnia,
znajdującego w sercu bagna, długa i skomplikowana. Z pobieżnej analizy mapy
wynikało, że od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, mieliśmy około 9 km marszu
po trudnym terenie. Dlatego postanowiliśmy poprosić mieszkańców Bud pomoc w
dotarciu na bagno.
W jednej z zagród pozwolono nam zostawić motocykle, a młody chłopak
imieniem Sława zgodził się nas poprowadzić. Zastrzegł jednak, że wędrówka
będzie trudna, bo mamy mało czasu i musimy iść naprawdę szybko, aby pokonać 18
kilometrów przed zapadnięciem nocy. Zrzuciliśmy motocyklowe ciuchy, założyliśmy
wodery i ruszyliśmy.
Sława narzucił ostre tempo i już po pół godzinie zanurzyliśmy się w ciemny,
podmokły las okalający torfowisko. Droga była męcząca nie tylko z uwagi na
tempo, ale na ciągłą walkę z zapadającym się gruntem. Właściwie nie był to grunt,
tylko nasiąknięta wodą gąbka torfowców. Sława był dobrym przewodnikiem. Gdy
szło się za nim krok w krok grunt był pewniejszy, jednak każde drobne zboczenie
ze "ścieżki" oznaczało zapadnięcie się co najmniej po kolana. Niesamowitym
zjawiskiem panującym na Jelni okazała się martwa cisza. Nie słychać śpiewu
ptaków, ani brzęczenia owadów. Jest głucho, ponuro i nierealnie.
Ciekawym elementem krajobrazu bagna są tzw. wyspy Jelneńskie, czyli połacie
realnego gruntu, na którym rosną drzewa. Wbrew pozorom to właśnie one stanowiły
największą uciążliwość. Spowalniały marsz i tarasowały drogę dziesiątkami
powalonych pni. Niektóre spróchniałe, pękały pod naszym ciężarem „wrzucały” nas
do sączących się gdzieś pod nimi strumieni i kanalików o brunatnej wodzie i
mulistym dnie.
Wyjście na otwarty mszar było
zbawieniem. Choć ciężko było przystanąć, można było posilać niedojrzałymi
jeszcze żurawinami, no i szło się znacznie łatwiej. Jednak miejscami woń bagna
zwyczajnego (Ledum palustre), w połączeniu ze stojącym powietrzem i duchotą,
była ciężka do zniesienia. Zdradliwe okazały się brzegi jeziorek położonym na
mszarze. Nie są to bowiem brzegi mineralne, lecz kożuchy torfowców, które łatwo
załamują się pod ciężarem człowieka. Wpada się wtedy do stosunkowo głębokiej
wody, z której ciężko się wydostać.
Po 9 km marszu dotarliśmy do ostatniej wyspy, dotykającej brzegiem
tajemniczego jeziora Jelnia. Na brzegu znaleźliśmy starą łódź rybacką.
Postanowiliśmy wypłynąć nią na jezioro. Łódka zanurzała się niebezpiecznie pod
ciężarem czterech osób. Niesamowite wrażenie robiła świadomość tego, że akwen
jest zupełnie oddzielony od stałego lądu i jedyna doń droga wiedzie przez
kilometry torfowisk i wiatrołomów.
Jezioro sprawiało wrażenie nieskończonego. Odnosi się na nim wrażenie
kompletnej pustki, zagubienia i przejmującego osamotnienia. Jego wody są czerwono-brunatne,
ale można je pić bez obaw. Sprawdziliśmy to, bo w drodze zużyliśmy cały zapas,
więc napełniliśmy butelki wodą z jeziora i ruszyliśmy w drogę powrotną. Była
ona niesamowita, ze względu na szybko zmieniające się krajobrazy, oświetlane
zachodzącym słońcem. Zmrok złapał nas jeszcze w trakcie mszaru, więc okalający
bagno okrajek pokonywaliśmy już w ciemności.
Do wioski dotarliśmy około godz. 22:00. Rodzice Sławy powitali nas przepyszną kolacją. Na stół wjechały gotowane ziemniaki, pomidory, ogórki, chleb i domowy salceson. Ze zjedzenia tego ostatniego udało się mnie i Lamie wymiksować tłumacząc, że nie jemy mięsa z powodów zdrowotnych, hehehe. Niestety nie dane nam było spróbować domowych wyrobów spirytusowych - musieliśmy wracać do Brasławia.
Do wioski dotarliśmy około godz. 22:00. Rodzice Sławy powitali nas przepyszną kolacją. Na stół wjechały gotowane ziemniaki, pomidory, ogórki, chleb i domowy salceson. Ze zjedzenia tego ostatniego udało się mnie i Lamie wymiksować tłumacząc, że nie jemy mięsa z powodów zdrowotnych, hehehe. Niestety nie dane nam było spróbować domowych wyrobów spirytusowych - musieliśmy wracać do Brasławia.
Około północy pędziliśmy już motocyklami przez pustkowia, oświetlone tylko blaskiem
księżyca. Można było na kilka chwil wyłączyć lampy, a droga była nadal
doskonale widoczna. Kilka kilometrów przed Brasławiem zatrzymał nas patrol
milicji drogowej. Sprawdzili dokumenty, obejrzeli motocykle, pogadali chwilę.
Jak zwykle - żadnych łapówek, mandatów, problemów. Dzień tradycyjnie
zakończyliśmy w bani.
Następnego dnia z wielkim żalem rozpoczęliśmy powrót. Brasławszczyzna to
niesamowite miejsce, stanowiące niegdyś terytorium Polski. Gościnność i
skromność żyjących tam ludzi zrobiła na nas ogromne wrażenie. Mnie najbardziej
wzruszyła wizyta w Domu Polskim, do którego zaprosiła nas młodzież pochodzenia
polskiego. Opowiedzieliśmy trochę o naszych motocyklach i wyprawie.
Pośpiewaliśmy polskie, rosyjskie i białoruskie piosenki. Bardzo mile zaskoczyła
nas także jakość białoruskich dróg, a także przychylność tamtejszej milicji. Mam
nadzieję, że kiedyś tam wrócimy - w tym samym składzie.