piątek, 12 sierpnia 2011


Wyprawa na bagno Jelnia


Jelnia od dawna była marzeniem Seby (Jurjuszi, Stowarzyszenie "Ducati Bez Granic"). Naczytał się przedwojennych opisów dotyczących tego największego w Europie torfowiska wysokiego, leżącego na Białorusi. Pomysłem dotarcia na bagno zaraził Lamę (Africa Twin), który z kolei zaproponował mnie (Magda P. jak Promień ;) Transalp), jako trzeciego uczestnika wyprawy. 



Ruszyliśmy 12 sierpnia 2011 roku. Pierwszy super nocleg wypadł w Motostodole pod Jedwabnem. Następnego dnia ruszyliśmy w stronę Sejn i Ogrodników. Litwa przywitała nas burzami, które spowalniały nasz przejazd. Ominięcie Wilna bocznymi krętymi drogami było dość czasochłonne. Ani się obejrzeliśmy, zaczęło zmierzchać, a my byliśmy dopiero za Uteną. Sceneria jak z horroru – snujące się nisko nad drogą mgły, ostre kontury drzew i jeziora, w których odbijało się blade lunarne światło. Takie obrazy towarzyszyły nam, gdy mijaliśmy Jeziorossy i Dyneburg.




O północy stanęliśmy na granicy łotewsko-białoruskiej, której przekroczenie zajęło nam około godziny. Po drugiej stronie czekali na nas pani Marta i pan Władysław, którzy pilotowali nas samochodem do domu, w którym mieliśmy zamieszkać. Mały, stary domek przy ul. Sowieckiej 69 w Brasławie stał się naszą bazą na najbliższe dni. Toaleta była w sławojce. Łazienkę natomiast - ku naszej uciesze - zastępowała prawdziwa bania! Po podróży było to idealne miejsce na relaks.


Po spędzeniu kilku godzin w bani postanowiliśmy nie tracić teraz czasu na spanie. Wybraliśmy się na spacer w kierunku kościoła, a następnie w dół skarpy nad jezioro Drywiaty. Wracając do domu przez śpiące jeszcze miasteczko, zastanawialiśmy się nad planem wycieczek na najbliższe dni. Jedynym wyzwaniem było bagno Jelnia - chcieliśmy zobaczyć je za wszelką cenę. Reszta - Druja, Kamienpol, Słobódka i Ikaźń, miałby być tylko atrakcjami turystycznymi.


Sebastian wyczytał, że wyprawę na bagno Jelnia najlepiej rozpocząć w Budach - zapomnianej, w połowie opuszczonej wiosce, położonej w okolicach Hermanowicz, ok. 70 km od Brasławia. Gdy tam dotarliśmy stało się jasne, że sami nie sforsujemy torfowiska. Jest zbyt rozległe, a droga do jeziora Jelnia, znajdującego w sercu bagna, długa i skomplikowana. Z pobieżnej analizy mapy wynikało, że od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, mieliśmy około 9 km marszu po trudnym terenie. Dlatego postanowiliśmy poprosić mieszkańców Bud pomoc w dotarciu na bagno.


W jednej z zagród pozwolono nam zostawić motocykle, a młody chłopak imieniem Sława zgodził się nas poprowadzić. Zastrzegł jednak, że wędrówka będzie trudna, bo mamy mało czasu i musimy iść naprawdę szybko, aby pokonać 18 kilometrów przed zapadnięciem nocy. Zrzuciliśmy motocyklowe ciuchy, założyliśmy wodery i ruszyliśmy. 



Sława narzucił ostre tempo i już po pół godzinie zanurzyliśmy się w ciemny, podmokły las okalający torfowisko. Droga była męcząca nie tylko z uwagi na tempo, ale na ciągłą walkę z zapadającym się gruntem. Właściwie nie był to grunt, tylko nasiąknięta wodą gąbka torfowców. Sława był dobrym przewodnikiem. Gdy szło się za nim krok w krok grunt był pewniejszy, jednak każde drobne zboczenie ze "ścieżki" oznaczało zapadnięcie się co najmniej po kolana. Niesamowitym zjawiskiem panującym na Jelni okazała się martwa cisza. Nie słychać śpiewu ptaków, ani brzęczenia owadów. Jest głucho, ponuro i nierealnie. 



Ciekawym elementem krajobrazu bagna są tzw. wyspy Jelneńskie, czyli połacie realnego gruntu, na którym rosną drzewa. Wbrew pozorom to właśnie one stanowiły największą uciążliwość. Spowalniały marsz i tarasowały drogę dziesiątkami powalonych pni. Niektóre spróchniałe, pękały pod naszym ciężarem „wrzucały” nas do sączących się gdzieś pod nimi strumieni i kanalików o brunatnej wodzie i mulistym dnie. 




 Wyjście na otwarty mszar było zbawieniem. Choć ciężko było przystanąć, można było posilać niedojrzałymi jeszcze żurawinami, no i szło się znacznie łatwiej. Jednak miejscami woń bagna zwyczajnego (Ledum palustre), w połączeniu ze stojącym powietrzem i duchotą, była ciężka do zniesienia. Zdradliwe okazały się brzegi jeziorek położonym na mszarze. Nie są to bowiem brzegi mineralne, lecz kożuchy torfowców, które łatwo załamują się pod ciężarem człowieka. Wpada się wtedy do stosunkowo głębokiej wody, z której ciężko się wydostać. 



Po 9 km marszu dotarliśmy do ostatniej wyspy, dotykającej brzegiem tajemniczego jeziora Jelnia. Na brzegu znaleźliśmy starą łódź rybacką. Postanowiliśmy wypłynąć nią na jezioro. Łódka zanurzała się niebezpiecznie pod ciężarem czterech osób. Niesamowite wrażenie robiła świadomość tego, że akwen jest zupełnie oddzielony od stałego lądu i jedyna doń droga wiedzie przez kilometry torfowisk i wiatrołomów.  



Jezioro sprawiało wrażenie nieskończonego. Odnosi się na nim wrażenie kompletnej pustki, zagubienia i przejmującego osamotnienia. Jego wody są czerwono-brunatne, ale można je pić bez obaw. Sprawdziliśmy to, bo w drodze zużyliśmy cały zapas, więc napełniliśmy butelki wodą z jeziora i ruszyliśmy w drogę powrotną. Była ona niesamowita, ze względu na szybko zmieniające się krajobrazy, oświetlane zachodzącym słońcem. Zmrok złapał nas jeszcze w trakcie mszaru, więc okalający bagno okrajek pokonywaliśmy już w ciemności. 


Do wioski dotarliśmy około godz. 22:00. Rodzice Sławy powitali nas przepyszną kolacją. Na stół wjechały gotowane ziemniaki, pomidory, ogórki, chleb i domowy salceson. Ze zjedzenia tego ostatniego udało się mnie i Lamie wymiksować tłumacząc, że nie jemy mięsa z powodów zdrowotnych, hehehe. Niestety nie dane nam było spróbować domowych wyrobów spirytusowych - musieliśmy wracać do Brasławia. 


Około północy pędziliśmy już motocyklami przez pustkowia, oświetlone tylko blaskiem księżyca. Można było na kilka chwil wyłączyć lampy, a droga była nadal doskonale widoczna. Kilka kilometrów przed Brasławiem zatrzymał nas patrol milicji drogowej. Sprawdzili dokumenty, obejrzeli motocykle, pogadali chwilę. Jak zwykle - żadnych łapówek, mandatów, problemów. Dzień tradycyjnie zakończyliśmy w bani.


Następnego dnia z wielkim żalem rozpoczęliśmy powrót. Brasławszczyzna to niesamowite miejsce, stanowiące niegdyś terytorium Polski. Gościnność i skromność żyjących tam ludzi zrobiła na nas ogromne wrażenie. Mnie najbardziej wzruszyła wizyta w Domu Polskim, do którego zaprosiła nas młodzież pochodzenia polskiego. Opowiedzieliśmy trochę o naszych motocyklach i wyprawie. Pośpiewaliśmy polskie, rosyjskie i białoruskie piosenki. Bardzo mile zaskoczyła nas także jakość białoruskich dróg, a także przychylność tamtejszej milicji. Mam nadzieję, że kiedyś tam wrócimy - w tym samym składzie.
























niedziela, 7 sierpnia 2011

Tiry na połoniny



No pomysł z Lamą to mieliśmy bez sensu. Marzyły się nam ukraińskie połoniny. Zarazili nas ci goście - endurovoyager.com. Cale szczęście, że spotkaliśmy ich podczas wyjazdu, bo sami na naszych tirach nie dalibyśmy rady.
Ale od początku. Jedziemy na Ukrainę. Ja na Transalpie ważącym z 230 kg i Lama na ważącej 100 ton Africe Twin. Postanowiliśmy przed Zakarpaciem pokręcić się trochę po przepięknej Roztoce. Technika szukania noclegu na stacji benzynowej znów zdała egzamin.
Jedziemy do pana Aleksandra. Zimno, deszcz, a pan Aleksander rozpala dla nas piec kaflowy przy którym możemy wysuszyć ubrania i ogrzać się. Nazajutrz pokazuje nam fabrykę, w której odlewa repliki armat, odlał też dzwon dla Jasnej Góry. Pożegnanie i jedziemy na granicę.  
Dzwonie do Kowala- podrozemotocyklowe.com po telefon do Vadika, u którego mamy nocować na Ukrainie. Okazuje się, że w tę samą stronę wybierają się Dudo, Mizer i Marcin. Dojeżdżamy do miejscowości Viszka. Ledwie zsiedliśmy z motocykli, a Vadik wita nas świetnym ukraińskim piwem. Podziękowaliśmy mówiąc, że zaraz pojedziemy do sklepu i sami kupimy złocisty napój. Gospodarz nieco oburzony przypomina nam, że jesteśmy przecież jego gośćmi.
Otwieramy więc pierwszego Vadikowego browara. Potem następnego i jeszcze jednego. Ledwie zanieśliśmy rzeczy na górę, a gospodarz zaprasza nas na kolację. No, przy herbacie nie siedzieliśmy… 
Obudziłem się rano w pełnym uzbrojeniu, w znanym stylu - nogi na ziemi reszta na łóżku. Schodzę na dół. Chłopaki przyjechali późno w nocy, ale już wymieniają opony w motocyklach. Nam jeszcze daleko do pełnej sprawności, ale im pomagamy.
Około 15-tej jedziemy na najprostszą połoninę. Droga na Runą, gdzie kiedyś była baza rakietowa, wiedzie po betonce. Widoki przepiękne, jednak na samej górze zimno i mgła. Rozpalamy w jednym z bunkrów ognisko, jemy kiełbaski i rozpoczynamy odwrót. W połowie drogi znów wyszło słońce i wyszły widoki.  Do Vadika wracamy po zmroku i zaczynamy biesiadowanie.
Rano leje jak z cebra. Mizer (lekko wczorajszy) rzuca hasło Borżawa. Na szczęście chwile później poszedł spać i pomysł upadł. Podczas snu Mizera zmieniamy simering przy zębatce zdawczej, bo "teresa" Jurka gubiła olej. Vadik pokazuje nam drogę napołoninę Ostrą. Na stacji kupujemy wódkę dla mieszkającego na jej szczycie hodowcy koni, u którego mamy nocować.
Wódkę kupiliśmy, ale zapomnieliśmy o dość istotnym produkcie dostępnym ogólnie na stacjach benzynowych - o paliwie. I tak piątka wariatów ruszyła pod górę bez świadomości, że będzie to bardzo długi podjazd.
W drodze na Ostrą zaczyna padać deszcz. Jest niezłe błoto i duże kałuże. Dla mnie i Lamy raczej bardzo ciężko. Moja gleba wyzwolona przez niezły kamień na środku kałuży, urwane lusterko, gleba Lamy urwany kufer. Droga zajmuje nam tyle czasu, że jest już zupełnie ciemno, nie możemy znaleźć gospodarstwa, a na dodatek Lamie kończy się paliwo. Pchamy więc  Afrę pod górę, na pełną błota polanę, gdzie decydujemy się zostać.
Jemy słoninę i resztki chleba. Wypijamy milimetr wódki i bardzo zmęczeni idziemy spać. Deszcz ciągle pada. Wstajemy o dziewiątej. Nie pada. Suszymy przemoczone ciuchy. Jemy, co zostało i w drogę. Lama dostaję trochę paliwa i Africa zaczyna działać.
Napotkany po drodze pasterz pokazuje nam drogę na Lyutę, ze znalezieniem której mamy mały problem. Jest bardzo gorąco. Wjeżdżamy do lasu. Przed nami błotnista i kamienista droga. Podnosimy się nawzajem z gleb i pomagamy przepychać motocykle. Na szczęście, co jakiś czas trafiamy na strumienie, w których gasimy pragnienie i napełniamy butelki.
Mój Trampek i Afra są już bez paliwa. Decydujemy, że chłopaki pojadą szybciej po paliwo, a my pchamy tiry w dół w tym ukropie. Docieramy do długiego na kilkadziesiąt metrów i szerokiego na kilka górskiego potoku. Potoku- w tej sytuacji dla nas to morze. Udaje mi się odpalić Hondzinę i przejechać ten trudny technicznie pełen dużych kamieni bród. Africa nie zapala.
Czekamy na chłopaków. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Im też definitywnie kończy się paliwo. Przelewają resztki do ktm-a Marcina, który jedzie na dół. Kupuje 20 litrów. Wracają.  Kilkaset metrów idą na nogach. Nie było sensu pchać  się  na kołach. Tankujemy tira i Jerzy przejeżdża wielką wodę. Po kilkunastu metrach kaputt. Moto Lamy nie dostaje paliwa. Słynna "afrykańska" pompa, niech ją szlag trafi!
Szybka decyzja Jurka. Lama na Trampka, ja na ktm-a Mizra, Jurek zostaje na swojej Terenii, Mizer na Afrę i jeszcze oczywiście lina do holowania, którą na szczęście miał Marcin. I tak poczciwa Teresa holuje ciężarówę. Jest już ciemno. Wysokie siedzenie kata powoduje, że tylko zeskakuję z centralki i już leżę w błocie. Zapowiada się ciekawie, a mamy jeszcze do przejechania ze 20 km.
Jakoś jednak idzie. Ja się przyzwyczaiłem do ktm-a, a Lama nieźle daje na Trampku. Po godz. 23-ciej jesteśmy u Vadika. Dokładnie 12 godzin po planowanym przyjeździe. Kupujemy dużo piwa  i zaczynamy wspominać. Następnego dnia Lama i ja mamy wracać do Polski.
Rano suszymy przemoczone ubrania. Żegnamy przyjaciół. Jerzy, Mizer i Marcin jadą pojeździć po Runie. To złoślistwo zwane Africa Twin zaczyna o dziwo działać, jedziemy więc na przejście u Użgorodzie. Problemy zaczynają się już na nim, bo Ukrainiec nie chce mnie przepuścić: ”Jak ty do mnie taki ubłocony przychodzisz? Umyj siebie i motocykl!”. Kłamię więc, że przed granicą zepchnął mnie do rowu ukraiński kierowca. Po kilku minutach przekomarzania stempluje paszport.
Idę do motocykla, ale kolejny celnik mówi, że nie przepuści bo mam brudny motocykl i muszę wracać kilka kilometrów na myjnie. Wnerwiłem się, bo wiedziałem, że chce łapówkę. Zagroziłem więc telefonem do konsula, a on na to: „To chociaż daj na kawę”. Nigdy nie zapłaciłem na ukraińskiej granicy i nie zapłacę. No chyba, że będzie duża kolejka. Słowacki celnik, który obserwował sytuację zapytał, czy Ukrainiec chciał łapówkę, tak odpowiadam, on na to- zawsze chcą.
Jedziemy malowniczymi słowackimi drogami. Nagle Lama znika mi z lusterek. Zawracam i co? Zakichana pompa paliwa! Nie idzie nam najlepiej co kilkadziesiąt kilometrów stop i grzebanie w tym ustrojstwie. Jeszcze tylko wielka ulewa, która na szczęście spotyka nas na stacji benzynowej na której jakiegoś lokalnego górala pytamy o drogę (co zadnie mówi hej, jak to góral) i jesteśmy na granicy.
Awarie pompy mocno nas spowalniają. Około 1 w nocy decydujemy się na nocleg. Wstajemy rano i w pięknym słońcu kuśtykamy do Warszawy. 
A teraz o polskiej policji. Na jednej ze stacji benzynowych przed Warszawą zauważamy pijanego kierowcę. Dzwonię na policję i podaję numery rejestracyjne. Podchodzę do gościa (jestem w kasku, jakby mu wpadło do głowy mnie bić, a był z kolegami) i grożę telefonem na policję, który już zresztą wykonałem, jeśli nie wysiądzie z auta. Wysiada.
Zaczynają się groźby, że mnie jego koledzy Rumunii zaj... i inne takie, że ch... ze Śląska i że spisze moje
numery i mnie znajdą. A jam u na to, że to groźby karalne i jak chce to spotkamy się w sądzie. Trwa to wszystko ze dwie godziny, a "milicji" nie ma. W końcu pojawia się brat kierowcy i deklaruje, że odprowadzi auto.
Jedziemy do Warszawy. Pięć kilometrów przed garażem Lamy Arfrica umiera. Pchamy ja na BP i rozkręcamy pompę. Kolejne dwie godziny i w końcu wracamy do domów. Okazało się, że chłopaki też mięli przygody. Najpierw złapali na podjeździe na Runą gumę, potem mieli spotkanie z ukraińską milicją.
Świetny to był wyjazd. Ciężka terenowa wyprawa wygenerowała przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Nie przejechaliśmy tego co chcieliśmy (a raczej Jerzy, Mizer i Marcin nie przejechali, opiekując się nami przez te kilka dni), ale co tam, liczy się dobra zabawa, wyzwania i super towarzystwo. A tego nam nie brakowało.





























Więcej zdjęć: endurovoyager.com