Most, którego nie ma
Jak mnie coś wnerwi, a nawet jak mnie nie wnerwi, to wsiadam na trampka. Ten właśnie wyjazd został wygenerowany przez wnerw. Cisza, spokój, las, błoto, namiot i przynajmniej przez dwa dni człowiekowi lepiej.
Kusi mnie 74 kilometrowa terenowa trasa w okolicach Warki. Namiot na Transalpa i w drogę. Najpierw do Czerska, bo zamku wcześniej nie widziałem. Potem wzdłuż malowniczych sadów, kwitnących na tych ziemiach od czasów królowej Bony, prosto do Warki.
Jest już późno, gdy zaczynam raodbook. Cztery kilometry po skręcie w lewo na kratce numer 8 zbliżam się do Pilicy. Las, plaża, rzeka. Zostaję tu na noc. Popijam Warkę, robię zdjęcia i słucham wody.
Wstaję rano, raodbook na bak i w las. Po kilku kilometrach mylę skręty. Nie mam metromierza i wszystko muszę liczyć w głowie, a głowa już nie ta. Stoję w lesie i sprawdzam. W oddali słyszę warkot. Czekam. Podjeżdżają Xr-ka i XLR-ka. Na XR-ce Huby. Widzę chłopaków pierwszy raz w życiu. Rozmawiamy 10 minut. Pokazują mi właściwą drogę i ogniują dalej. Z Hubym mam kontakt to dziś.
Poza trasą roadbooka w miejscowości Biejków jest most, którego już nie ma. Trochę kluczę. Rolnik napotkany po drodze kieruje mnie w dobrą stronę. Przed mostem 200 metrowa kałuża. Jadę sam, na asfaltowych oponach, więc rezygnuję. Objeżdżam ją wielkim błockiem. Jestem przy moście, a w zasadzie przy czymś co most przypomina. Nie ma szans, żeby po tym przejechał samochód.
Ja próbuję, ale często muszę przepychać motocykl, żeby nie wpaść do rzeki. Deski ponabijane jedna na drugą, kawałki siatki, papy, a w gigantycznych szparach widać toń rzeki. Jestem za mostem. Jadę do spożywczego po jedzenie i picie. A teraz z powrotem przez most. Ponad 200 kilogramów motocykla i te spróchniałe dechy. Niezła przygoda. Byłem w tym miejscu dwa lata później. Lśni „pięknym unijnym” asfaltem. Nie ma na nim ani jednej dziury. Nie ma starego mostu, nie ma przygody.
Wracam na trasę roadbooka. Jadę, a przede mną znów wielka kałuża. Nie zrobię sam sobie zdjęcia, żeby potem nim szpanować, to po co mam ryzykować. Wszędzie dookoła krzaki. Objechać ją trudno.
Nagle pojawia się znikąd drobna, starsza kobieta, która zaczyna ze mną wyrywać gałęzie, żeby zrobić przejazd z boku wielkiej wody. Bezinteresownie targa te krzaczory. Przejeżdżam. Serdeczne pozdrowienie dla wybawicielki i dalej już spokojnie jadę do Studzianek Pancernych.
Kończę trasę wieczorem i za nic nie chce mi się wracać do Warszawy. Jadę nad Pilicę, tam gdzie spałem dzień wcześniej. Rano budzą mnie grzybiarze. Koniec zabawy. Czas wracać.